Początki mariażu
Zanim wskoczy piąteczka, kilka zdań o początkach romansu wielkiego ekranu i rapsów. Powstały w 1983 roku „Wild Style” koncentruje się na tańcu, sztuce malarskiej i rymotwórstwie, ale w kontekście rodzącego się trendu i tego całego pakietu, który dzisiaj zwie się kulturą hip-hop. Samego rapu tam niewiele, bo osią fabularną są losy graficiarza, jednak wszyscy zainteresowani historią popkultury wyczują, że gdzieś między scenami unosi się duch czegoś nowego: szału na poezję o ulicy i z ulicy, która w „Wild Style” traktowana jest przez krytyków jako niewarty uwagi folklor czarnoskórej społeczności w Stanach. Rok później szersza publika mogła poznać podstawy beatboxu dzięki filmowi „Beat Street”, w którym jeden z bohaterów używał ust do tworzenia tła pod monorecytację, ale nie wiedział, co z tą prawie że supermocą zrobić. Prawdziwy sukces finansowy przyszedł jednak wraz z „Krush Groove”, w którym pojawiło się kilka gwiazd funku oraz rapu, między innymi Run DMC, a także świeżo uformowani Beastie Boys. Konsekwencją wzrostu popularności hip hopu było powstanie N.W.A, pełnokrwistego gangsta rapu, a ten rozdział poznać można, wybierając się do kin na świeżutkie dzieło F. Gary’ego Graya. „Straight Outta Compton” zawitał do polskich kin, pokusiłem się więc z tej okazji o wybranie moich pięciu ulubionych filmów o rapie. Tak różnych, jak różne mogą być tropy i inspiracje w tym gatunku muzycznym.5. „Hustle & Flow” (2005)
reż. Craig Brewer
Ten niezależny film przyniósł Terence’owi Howardowi nominację do Oscara za rolę drobnego alfonsa, który z całych sił próbuje zostać raperem. Główny bohater, Raper Djay (dokładnie tak każe siebie nazywać), szansę na zaistnienie dostrzega w spotkaniu gwiazdy hip-hopu, która ma przyjechać do swojego rodzinnego miasta z koncertem. Jest to słodko-gorzka opowieść o frustracji oraz dążeniu do spełnienia marzeń w świecie, który nie potrzebuje kolejnego podrzędnego rapera czy gwiazdki jednego sezonu. Film ten wyróżnia to, że może być odtrutką na motywujące historie o "underdogach", do których uśmiecha się los. „Pod prąd” powinien być wyświetlany wielu młodym raperom, którzy zapominają, że najpierw musi zrodzić się pomysł na siebie, a nie bezrefleksyjne przyjmowanie etosu raperskiego. Na uwagę zasługuje również soundtrack, a w szczególności nagrodzony przez akademię utwór Three 6 Mafia „It's Hard Out Here for a Pimp”.[video-browser playlist="746357" suggest=""]
4. "Carmen: A Hip Hopera" (2001)
reż. Robert Townsend
Słynna opera Bizeta w stylu gangsta? Film Roberta Townsenda powstał na zamówienie stacji MTV i idealnie realizuje swoje założenie – operowa sceneria gdzieś się rozmywa, zostaje przesłanie. Dźwięki, które tak dobrze znamy, okraszono agresywnymi bitami, a stroje do tańca są nie tylko wygodne niczym dresy - one po prostu są dresami. Według mnie ten eksperyment idealnie sprawdza się jako komentarz na temat uniwersalności hip-hopu, który, choć lśniący i śliski jak ortalionowa kurtka, zawiera pod spodem to, co czyni rap wielkim. Chodzi mianowicie o „treść” i umiejętność korzystania z języka innych gatunków muzycznych. W filmie wystąpili m.in. Beyonce, Mos Def i Wycleaf Jean. [video-browser playlist="746359" suggest=""]3. "Ghost Dog: The Way of the Samurai" (1999)
reż. Jim Jarmusch
Po pierwszym seansie zastanawiałem się długo nad tym, jakimi środkami zahipnotyzował mnie Jarmusch w tym filmie. Czy jest to senność połączona z klimatem miejskiej gangsterki, czy może świetna ścieżka dźwiękowa skomponowana przez RZA? Ważne, że połączenie tropów dalekowschodnich z brudnym chodnikiem gett jest, o dziwo, spójnym obrazem. Tytułowy Dog (Forest Whitaker), zafascynowany filozofią Wschodu, to postać kierująca się etosem samurajskim w „brudnej” robocie oczyszczania miasta i swojego splamionego honoru. Przerywające właściwą narrację monologi Ghost Doga przypominają fristajlową monorecytację, a film można uznać za krytykę przemian w latach 90., kiedy braterskie ideały (tutaj – dalekowschodnie) wypierane były przez komercję i braku honoru, szczególnie wśród nieuczciwych producentów. Nie jest to film o rapie, ale jak najbardziej mógłby nim być. [video-browser playlist="746360" suggest=""]2. „Tokio Tribe” (2014)
reż. Shion Sono
Oparty na mandze japoński, odjechany, szalony musical, w którym dwa tokijskie gangi walczą ze sobą nie tylko na miecze, karabiny i supermoce, ale również na rymy. Kiedy szef klanu Wu-Ronz postanawia podbić całe miasto, wywiązuje się walka pomiędzy najpotężniejszymi siłami ulicy. Walka, którą niektórzy gotowi są nazwać „ostatecznym starciem”. Wybrałem ten film nie tylko dlatego, że to pełna humoru i świetnych scen taneczno-walecznych produkcja, ale również dlatego, że musical ten może być ciekawym rozdziałem dla „teoretyków rapu”, chcących poszerzyć swoje muzyczne horyzonty. Japoński rap, nie bojący się od dawna elektronicznych dźwięków i korzystania w teledyskach z estetyki gier komputerowych, o dziwo nie zainspirował jeszcze żadnego polskiego twórcy na tyle, aby osiągnął sukces. Nie rozumiem, dlaczego – w tych bitach i agresywnym wyrzucaniu słów (i tutaj proszę sobie wyobrazić wydzierającego się kung-fu-rapera-nastolatka) tkwi bezpretensjonalność i szczerość. Oglądając skakanie po ścianach z „Tokio Tribe”, zawsze myślę, że nasi rodzimi twórcy powinni czasami przestać silić się na to całe „make money, fuck chicks and stay gansta real” i zluzować nieco portki, rapując choćby o swoich ulubionych grach wideo.[video-browser playlist="746361" suggest=""]
1. „8 Mile” (2002)
reż. Curtis Hanson,
Nikogo nie zaskoczę miejscem pierwszym, ale film Hansona warto przypomnieć, szczególnie po premierze „Straight Outta Compton”. Przemiany, które zaszły w amerykańskim rapie dzięki legendom, takim jak Ice Cube i Dr. Dre, pozwoliły młodzikom „spoza towarzycha”, takim jak Eminem, zaistnieć na scenie. Zresztą gangsta u Eminema to nigdy nie było clue twórczości, a mimo to znalazł sobie poklask u ojców nurtu. Historia Jimmy’egp „B-Rabbita” Smitha (rewelacyjny w tej roli Eminem) idealnie odzwierciedla drogę, jaką przejść musi „underdog” – wrażliwy mistrz słowa, człowiek z nizin społecznych, chcący osiągnąć sukces w rapowaniu wbrew kolorowi skóry. Po latach „8 milę” ogląda się nawet lepiej niż w chwili premiery, bo przypomina o czasach, kiedy gatunek muzyczny walczący z nierównością społeczną paradoksalnie zamknął się na nowe twarze. Płyta „Straight Outta Compton” oraz wpływ N.W.A na rynek muzyczny sprawiły, że twórcy tacy jak Eminem mogli pokazać się na scenie, a środowiskową aprobatę osiągało się już dzięki zdolności klejenia słów i wskakiwania w bit, a nie kolorowi skóry. „8 mila” mogłaby stanąć obok „Straight Outta Compton” na półce z podpisem „Historia rapu – od źródeł do współczesności”. Ścieżka dźwiękowa to majstersztyk, a utwór Eminema „Lose Yourself” słusznie nagrodzono Oscarem, bo - podobnie jak opowiadana historia - jest wyrazem nie tylko frustracji młodego twórcy, ale również człowieka, który z całych sił chce posprzątać swoje brudy dzięki sztuce. Bo, owszem, rap to sztuka. Deal with it, nigga. [video-browser playlist="746363" suggest=""]To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj