Resident Evil: Extinction (2007)

O ile przy poprzednim filmie miałem wrażenie, że seria powoli stacza się na dno, to tutaj zbocze, po którym zjeżdża, zaczyna być coraz bardziej strome. Akcja przenosi się pięć lat do przodu (a może cztery? o tym za chwilę) i nie ma już nic fabularnie wspólnego z cyklem gier. Epidemia zmieniła się w pandemię, większość ludzkości nie żyje (choć jest to dość relatywne spojrzenie na sprawę), a ekosystem to ruina. Powitani jesteśmy sceną z pierwszej części, w której Alice budzi się się pod prysznicem, by potem przejść przez znaną z tejże odsłony siatkę laserów, by na końcu zginąć w szpitalu z drugiej odsłony. To pierwszy i nie ostatni mindf*ck, jaki zaserwują nam twórcy. Okazuje się bowiem, że takich laboratoriów, jak to oryginalne, Umbrella ma znacznie więcej. Na dodatek w jednym z nich uparcie klonowana jest Alice w celu uzyskania perfekcyjnej kopii i odtworzenia jej więzi z wirusem, która może stanowić lekarstwo. Osią fabuły jest ucieczka Alice przed korporacją, jej ponowne spotkanie z częścią poprzedniej drużyny, by w końcu znów rozstać się z nimi i ruszyć na samotną krucjatę przeciw złej korporacji. Oczywiście twórcy nie mogli sobie pozwolić na to, by nie doszła jakaś postać znana z gry. Tym razem oberwało się Claire Redfield, która tutaj jest liderem konwoju ocalałych, zaś jej historia nie ma nic już wspólnego z jej odpowiedniczką z elektronicznej sagi, nawet nie wygląda podobnie. Jest jeszcze Albert Wesker, szef korporacji Umbrella, jego rola jest niemal identyczna jak w grach, choć bez tak skomplikowanej przeszłości. Kolejną nową postacią jest nastolatka K-Mart, o reszcie nie ma co nawet pisać, są mało ważni i bardzo szybko giną. Z poprzednich filmów powracają  L.J i Carlos jako część konwoju Claire. A co z Jill i Angelą? Nie wiadomo bo... bo tak i już, twórcy nawet nie silili się na wyjaśnienia. Odcięcie się od fabuły gier i stworzenie już zupełnie alternatywnej linii czasowej wydawało się znakomitym pomysłem. Twórcy mogli pójść w przeróżnych kierunkach, jak choćby ukazać degenerację społeczeństwa po takiej katastrofie w więcej niż jednej scenie (notabene przypominającej starcia z bossami z innej serii Capcomu o zombie Dead Rising 2). Ja wiem, że jest to film akcji, a nie The Walking Dead, ale niemniej jednak potencjał został zmarnowany. Zamiast tego dostajemy Alice, która teraz posiada zdolności nadnaturalne i siłą swojego mózgu potrafi spalić, próbujący ją wyłączyć, procesor na satelicie. No co jest... Na plus dla filmu można zaliczyć całkiem udane sceny walki, niezłe efekty specjalne i jak zwykle dobrze dobraną muzykę. Reszta, z aktorstwem włącznie, to zło. Jedynie Mila jakimś cudem jeszcze trzyma poziom. Werdykt: Zapomij o piwie i czipsach, bez pół litra będzie cieżko. 4/10 półnagich klonów Alice

Resident Evil: Afterlife (2010)

Przy poprzednim filmie wspomniałem, że akcja ruszyła do przodu o pięć albo cztery lata, teraz wyjaśnię, o co chodzi. Mianowicie w ‍Resident Evil: Extinction w momencie, kiedy konwój wjeżdża do Vegas, bohaterowie stwierdzają, że od 5 lat nikt nie pilnuje miasta. Na początku omawianego filmu zaś dostajemy scenę wybuchu epidemii wirusa w Tokio, by po chwili akcja przeniosła się +/- w miejsce zakończenia Resident Evil: Extinction wraz z planszą „cztery lata później”. Może to popierdółka, ale jednak drażni. Jak wspominałem, film podejmuje akcję poprzednika. Cała grupa sklonowanych Alicji (nie mam pojęcia, skąd one wzięły te jednolite lateksowe wdzianka) atakuje tokijską placówkę Umbrelli. Podczas akcji wszystkie klony giną, zaś Albert Wesker pozbawia naszą heroinę jej mocy, wstrzykując serum zatrzymujące wirus T w jej krwi. Zatrzymajmy się tu na sekundę. Po pierwsze, komórki wirusa mają dosłownie kształt litery T (że co?!), po drugie, gość miał lekarstwo, LEKARSTWO! Pomińmy jednak tę „drobną” dziurę fabularną i przejdźmy dalej. Alice wraca z Japonii do miejsca na Alasce, gdzie wyruszyli jej przyjaciele z konwoju. Zastaje tam tylko Claire, do której mostka przymocowany jest metalowy pająk, dozujący otumaniający narkotyk. Jest to ukłon w stronę Resident Evil 5, zresztą nie jedyny w tej odsłonie. Nasze Panie wracają razem do Salt Lake City, by dosłownie spaść na głowy kolejnej grupie ocalałych, pośród której znajduje się werble Chris Redfield, brat Claire, główny bohater pierwszej i piątej części gry (nie licząc kilku spin-offów). Jego historia jest oczywiście przemodelowana i uproszczona, żeby nie powiedzieć płytka. Pozostała część filmu to ucieczka bohaterów z więzienia, na którym Alice lądowała, oraz konfrontacja z Weskerem. Oczywiście po drodze ginie większość ocalałych, bo chyba coś by złego się stało, gdyby jakaś postać drugoplanowa dożyła do kontynuacji. Ale film ma też jasny punkt. Dostajemy (choć na parę chwil) obraz tego, do czego są w stanie posunąć się ludzie, żeby przetrwać. Jest to co prawda pokazane za pomocą tylko i wyłącznie jednej postaci, jednak grający ją Kim Coates (Sons of Anarchy) ma swoje pięć minut. Werdykt: Jest lekki skok jakości, a gdyby nie bardzo słaba część poprzednia, film mógłby się jeszcze lepiej trzymać kupy. 5/10 wielkich zombie z jeszcze większymi toporami

Resident Evil: Retribution (2012)

Na koniec wisienka na „czekoladowym” torcie, jakim stała się ta seria. Choć poprzedniej części udało się minimalnie podnieść poprzeczkę (tak z poziomu kostek na łydki), to omawiana odsłona ciska pałąk w przepaść. Ten film jest tak zły, że jedyną retrybucją, na jaką powinni zdobyć się jego twórcy, to wybatożenie się, publiczne przeprosiny i zwrot pieniędzy za bilet. Zgadnijcie, co na początku filmu dzieje się z Alice. TAK! Zgadliście! BUDZI SIĘ! Tylko po to, by okazało się że (znów) jest to klon poddawany eksperymentowi, który (znów!) ginie bolesną śmiercią. I znów się budzi, tym razem ta prawdziwa, tylko po to, by zacząć być przesłuchiwaną przez... Jill Valentine. Ta wzorem Claire z poprzedniej części ma na sobie pająka-robota, który tym razem jednak nie zawiera żadnych narkotyków, lecz mechanicznie steruje mózgiem pani ekspolicjantki. Znów jest to ukłon w stronę gry, tym razem dosłowny, gdyż to właśnie Jill oryginalnie nosiła to urządzenie. Twórcy przeszli samych siebie w sprowadzaniu znanych i lubianych postaci z gier do swojego uniwersum. Alice bowiem ratowana jest przez naprawdę zabójczy miszmasz, niezrozumiały ani dla widza zwykłego, ani dla widza-gracza. Ada Wong i Leon S. Kennedy (Resident Evil 2 i inne), Albert Wesker i Barry Burton (‍Resident Evil i inne) czy nawet totalnie i bezsensownie zmieniony Sergei Vladimir (Resident Evil: The Umbrella Chronicles). Z tych właśnie postaci składa się ekipa ratująca naszą Alicję. Tak, dobrze przeczytaliście, Albert Wesker. Twórcy, bez słowa wyjaśnienia, połączyli postacie po dwóch stronach barykady. Ach, no i wraca, znana nam z pierwszego filmu, ekipa komandosów z Umbrelli (Michelle Rodriguez nawet jako dwa klony), tym razem jednak chcąc zabić bohaterkę. A za wszystkim znów stoi Czerwona Królowa. Mam wysoką tolerancję na kicz i słabe filmy, naprawdę. Lubię różne pulpy, filmy akcji klasy Z, ale ‌Resident Evil: Retribution nie potrafię po prostu strawić. Aktorstwo jest denne z Johann Urb jako Leonem na czele. Fabuła to taki pierwszy ‍Resident Evil, ale na opak i źle zrobiony. Efekty specjalnie jeszcze jakoś dają radę, muzyka też. Werdykt: Nie, po prostu nie... Wolałbym zostać ugryzionym przez zombie, niż jeszcze raz to obejrzeć. 2/10 zombie z kałasznikowami na Placu Czerwonym Mam tylko nadzieję, ze Resident Evil: The Final Chapter rzeczywiście będzie ostatnią częścią. Pamiętajmy jednak,  że czwarta (z dziesięciu) odsłona oryginalnej serii Friday the 13th: The Final Chapter też nosiła taki podtytuł. Już za dwa lata w kinach Resident Evil: Zapłaćcie nam, to może przestaniemy.  
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj