Powracając do wątku narodzin Piątej Generacji Filmowców i ich trudności w związku z wyrwaniem się z łap systemu, warto nakreślić ogólną sytuację, z jaką borykało się ówczesne chińskie kino. Każdy pomysł na film musiał być ściśle przedyskutowany z rządem, nie wolno było łamać tabu, sprzeciwiać się polityce partii rządzącej ani odwracać się od wartości patriarchalnych (co w swoich filmach usilnie próbował zrobić Yimou Zhang). Największym wrogiem chińskiego reżysera okazuje się jego ojczyzna, która w swojej dumie nie ma zamiaru tracić wypracowanego już wizerunku przed negatywnie postrzeganym przezeń Zachodem. Dlatego wszystko musiało być tak, jak rzecze władza, bo to władza i jej polityka reprezentują cały kraj. Ustrój komunistyczny nie pozostawia miejsca na samowolne innowacje, stąd też wszystkie te krótkie smycze – zakładane nie tylko reżyserom, ale wszystkim obywatelom. Władze chińskie od zawsze były przeciwne wystawianiu rodzimych filmów na konkursach międzynarodowych, przez co niejedno dzieło dobrze prosperującego twórcy wylądowało w koszu (a w najlepszym wypadku w zamkniętej szufladzie). Jedynym sposobem na ominięcie coraz silniej zaciskających się na reżyserach systemowych szponów było współpracowanie z sąsiadującymi krajami i wydawanie filmów pod ich banderą – w ten sposób z granic Chin wymknęły się między innymi Da hong deng long gao gao gua czy Szanghajska triada. Reżyserzy nierzadko starali się również podlizać systemowi, umieszczając w swoich filmach satysfakcjonujące go treści polityczne. Uzyskując przychylny wzrok z góry, łatwiej było o późniejsze sukcesy w negocjacjach dotyczących kolejnych fabuł. Ta tendencja niestety trwa do dziś – chińscy twórcy, niczym pionki, umieszczają wszystkie rządowe wytyczne w swoich dziełach, zwyczajnie zaprzestając żmudnej walki z wiatrakami. Nie oznacza to oczywiście, że w Chinach nie ma dysydentów – z pewnością wielu reżyserów sprzeciwia się dyktaturze władzy, jednak jest to dla nich równoznaczne z wiecznym pozostaniem w cieniu. Bez komitywy z rządem nie mają szans na wypromowanie swojego dzieła nigdzie indziej, niż w granicach własnego kraju (a i to bywa czasem utrudnione). Tworzenie filmów pod dyktando rządu wydaje się więc być sprawą, za którą stoi prosta chęć zysku. Niejednokrotnie powtarza się przecież, że kiedy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze. Mamy zatem układ, w którym reżyser jest bezpieczny, pozyskuje mnóstwo pieniędzy na realizację i może działać twórczo, a rząd jest zadowolony, że uzyskał kolejne narzędzie, którym może posługiwać się na scenie międzynarodowej, by manifestować wielkość swojego kraju – problem w tym, że tego typu filmy pozostawiają po sobie często zwyczajny niesmak (jak na przykład skrajnie propagandowy The Founding of a Republic). Wystawianie swoich dzieł na ekranach Zachodu jest na razie dla Chin przykrą koniecznością, by na stałe zagościć w kulturze światowej. Docelowo dumny kraj pragnie pozostać samowystarczalnym, ale przed tym jeszcze długa droga... Na terenie Chin nieustannie powstają studia i wytwórnie filmowe inspirujące się wielkim przemysłem Hollywood, a liczba produkowanych przez nie dzieł wzrasta każdego roku. Wszystko to ma za zadanie wykazać, że Chiny są równe z Zachodem i jeśli zechcą, mogą zdominować świat swoją wizją popkultury. Dodatkowo własny przemysł filmowy pomoże władzom utrzymać swoich obywateli w przekonaniu, że ich kraj jest jedynym czego potrzebują i pozwoli na karmienie ich wyłącznie treściami dla nich odpowiednimi. By to osiągnąć i jednocześnie uniknąć ryzyka wzbudzenia ruchów oporu, Chiny wykształciły całkiem ciekawą strategię opierającą się na pobłażliwym podejściu do kwestii piractwa – ich obywatele bez większych trudności mogą sięgać po Zachodnie wytwory z nieoficjalnych źródeł (nieoficjalnych, bo przecież najważniejsze są chlubne wartości krajowe, a nie gorszące obrazy płynące z zepsutej Ameryki). Taki obywatel czuje się na bieżąco z tym, co za granicą, zaś idąc do kina i mając do wyboru filmy niemal wyłącznie rodzime, napędza krajową gospodarkę i wrzuca kolejny pieniążek do pękającego już w szwach chińskiego portfela. Grosz do grosza... i mamy dwa grosze. Czyż nie jest to genialne rozwiązanie? Inaczej sprawa wygląda z perspektywy Zachodu, który za wszelką cenę stara się wejść na szczelnie zamknięty chiński rynek. Przyczyna jest prosta: to na tym terenie można najwięcej zarobić, co z kolei wynika z największego zagęszczenia ludności na całym świecie. Nierzadko okazuje się, że to właśnie chińscy widzowie dostarczają amerykańskim produkcjom największych zysków z oglądalności, zatem nic dziwnego, że wzrasta chęć, by coraz częściej im je serwować. Niestety nie wszystko jest takie proste, jak się wydaje, a to z powodu omawianej już władzy komunistycznej, absolutnie przeciwnej temu co zachodnie. Władza ta, poza cenzurowaniem treści płynących z ameryki czy doklejaniem kadrów z chińskimi aktorami, by film choćby w minimalnym stopniu przekazywał treści propagandowe (tej paradoksalnej praktyki doświadczył między innymi Iron Man 3), ogranicza również ich liczbę, narzucając niewiarygodnie niskie limity – w ciągu roku granicę przekroczyć mogą najwyżej 34 filmy obcej produkcji, co jest liczbą śmiesznie małą w porównaniu z roczną produkcją światowych hitów kasowych. Tracąc dostęp do Państwa Środka, Hollywood traci jednocześnie świetną okazję do podwojenia swoich zarobków. Jednak w przypadku filmów będących efektem współpracy wschodnio-zachodniej i przy zachowaniu wszystkich wymagań, jakie stawiają Chiny (do których należy między innymi główna chińska obsada oraz realizowanie części scen na ich własnym terenie), faktycznie da się przebić przez warstwę ograniczającego systemu – być może stąd też cały ten pęd do tworzenia blockbusterów osadzonych w tamtych realiach. Jak już mówiłam, na razie dla Chin ten układ pozostaje bardziej koniecznością niż przyjemnością, jednak nie można przymknąć oczu na zyski, jakie z tego wynoszą – trafienie na wielki filmowy rynek ogólnoświatowy i bardzo duże zarobki (choć być może na kraju, który ma pieniędzy po czubek nosa, to drugie nie ma szczególnie dużego znaczenia). Zachęcanie Chin do podejmowania współpracy przybiera często formę płaszczenia się przed nimi – w Hollywood, chińskich przedsiębiorców wita się z szeroko otwartymi ramionami i chętnie powierza w ich posiadanie amerykańskie sieci kin czy studia filmowe. Wydaje się to całkiem dobrą strategią na roztopienie lodów i nawiązanie konstruktywnej współpracy, a także zwiększeniem szansy na ominięcie cenzury i limitów na granicy. Poza zarabianiem, kraj zdobywa również wiedzę na temat tworzenia kasowych przebojów (a takiej właśnie wiedzy brakuje Chińczykom do rozkręcenia swojego przemysłu filmowego na upragnioną skalę światową) oraz, co oczywiste, promuje swój region i kulturę za sprawą wzniosłych treści (bez których chińskie kino w zasadzie nie funkcjonuje). Jednak w przypadku kina czysto komercyjnego, a w dodatku skierowanego w stronę postępowego widza Zachodniego, narodowe treści stanowią jedynie ułamek całokształtu odbioru i najczęściej są po prostu przez niego ignorowane. A to dlatego, że z tego typu zabiegami mamy do czynienia na co dzień i zwyczajnie jesteśmy do nich przyzwyczajeni – cały szereg filmów pochodzących z Ameryki wpaja biernemu widzowi, że liczy się tylko Ameryka: flagi, odznaczenia i symbole tak zadomowiły się w kinematografii USA, że nawet nie zauważamy, jak silny wydźwięk patriotyczny za sobą niosą. Prawda jest taka, że w całym swoim blasku efektowności i przepychu kinematografia Zachodu bywa jeszcze bardziej propagandowa niż treści niesione przez Chiny. Z tym że Chiny, zamiast tworzyć filmy różnorodne gatunkowo i umożliwiać konsumpcję filmową na wielu różnych płaszczyznach, kurczowo trzymają się swoich legend i chlubnej historii, siłą rzeczy zwracając na siebie większą uwagę i krytykę widza – ten natychmiast odbiera szereg podobnie skonstruowanych filmów jako jawny wyraz propagandy (co w świetle chińskiej determinacji do zaprezentowania się światu w jak najlepszej odsłonie, momentami rzeczywiście może być odbierane jako zbyt nachalne). Być może Chińczykom wydaje się, że za sprawą uczynienia głównym bohaterem legendy swojego narodu sprawią, że Europa i Ameryka zachłysną się ich tradycją i uznają ją wreszcie za jedyną, która propaguje słuszne wartości, jednak prawda jest taka, że w XXI wieku (z nastąpieniem którego komunistyczne Chiny wciąż chyba nie chcą się pogodzić) tego typu kwestie mają już znacznie mniejszą siłę oddziaływania. Co więc z tą propagandą? Z całą pewnością jest i ma się dobrze, nieustannie bombardując obywateli w granicach Państwa Środka, których władza za wszelką cenę pragnie mieć pod pełną kontrolą. Jednak zarzuty, jakoby Chiny za sprawą swoich wielkoformatowych produkcji próbowały oddziaływać w ten sam sposób także na resztę świata, najczęściej płyną z Zachodu, stąd też pytanie: czy naprawdę propaganda chińska różni się od jakiejkolwiek innej...? Czy może po prostu nadużywamy tego słowa, jako że ma wydźwięk raczej pejoratywny i do surowych Chin pasuje zwyczajnie bardziej niż do innych krajów? „Propaganda” kojarzy się z szeregiem nakazów i zakazów, manipulacją, dyscypliną czy nawet łamaniem zasad fair-play. Słysząc to określenie, często mamy przed oczami wizerunek biernej jednostki, której tłoczy się do głowy idee uznawane za słuszne przez zupełnie inny zbiór jednostek. Rzeczywiście, na terenie Państwa Środka możemy mieć do czynienia właśnie z takimi zachowaniami – widać to między innymi za sprawą cenzurowania czy doklejania fragmentów filmów do wytworów zachodnich a także trzymania reżysera w garści przez rząd mający za cel pokazanie swojego kraju w samych superlatywach. Jednak w środowisku zachodnim, wszystkie te zabiegi można określić już łagodniej – jako zwyczajne „propagowanie” chińskich idei. Niewielka zmiana słowa może być wielką zmianą w jego odbieraniu. W „propagowaniu” nie ma już przecież nic złego – w zasadzie każde dzieło sztuki, które ma za cel przemówić do odbiorcy, będzie propagowało jakieś wartości, wizerunki czy treści – bez znaczenia, czy jest to dzieło chińskie, europejskie czy amerykańskie, tego typu zabiegi stosuje się absolutnie wszędzie. Propaganda w filmach amerykańskich jest dla nas oczywista, ponieważ produkcje USA, które zalewają rynek światowy, od samego początku przyzwyczaiły nas do swojego charakterystycznego schematu: amerykański bohater zawsze będzie dobry, a powiewający w tle czerwono-biały sztandar z gwiazdkami symbolizuje tylko to, co słuszne. Schemat ów stał się dla nas normą i właściwie nie zastanawiamy się nad jego głębią. Zaś kino chińskie, jako obce i pochodzące z zewnątrz, zawsze będzie skupiało na sobie większą uwagę krytyków – dojrzą w nim to, co tak naprawdę w mniejszym lub większym stopniu da się dojrzeć wszędzie, a co dla przeciętnego widza wciąż pozostaje zupełnie nieistotne jeśli chodzi o odbiór filmu rozrywkowego. Propagowanie własnego narodu i kultury utożsamiamy ze swego rodzaju promocją, reklamą, prezentacją. I jako zwykli widzowie w dalszym ciągu traktujemy to tylko jako dodatek do blockbustera (bo o nich docelowo w artykule mowa), który ma na siebie zarabiać przede wszystkim wizualnością. Tym, czego w kinie komercyjnym poszukuje współczesny widz, jest przede wszystkim dobra rozrywka. Oczy nam się świecą na widok efektów specjalnych, jesteśmy wgniatani w fotele za sprawą mocarnej muzyki filmowej, a akcja, która dzieje się na ekranie, utrzymuje nas w skupieniu przez półtorej, dwie czy nawet trzy godziny. W dobie pędu cywilizacyjnego i nieustannej pogoni za czasem i pracą, tego właśnie potrzebujemy. Coraz mniej osób myśli o tradycjach, wzniosłych bohaterach, coraz rzadziej zwracamy uwagę na narodowe ideały (choć te są obecne w większości produkcji). To, co interesuje przeciętnego widza, to po prostu fajne widowisko. Nawet jeśli porusza ono tematy ideologiczno-polityczne, tym, co przede wszystkim będzie się liczyć, jest efekt końcowy – na ile spektakularnie podbiło kina. W ten sam sposób postrzega się również produkcje chińskie – dla zachodniego obywatela naprawdę nie ma znaczenia, czy historia opowiadana na ekranie była prawdziwa, kim dla kultury orientalnej jest główny bohater ani na ile fabuła filmu jest wyczyszczona przez wizje rządowe. Dopóki produkcję ogląda się ze szczęką na podłodze, pozostaje ona bardzo dobrą produkcją – i o tej właśnie sile efekciarstwa Chińczycy, zdaje się, wiedzą. Stąd też cały boom na wielkoformatowe produkcje, które – aby dotarły do jak najszerszej publiczności – usilnie promuje się przede wszystkim w Ameryce, ojczyźnie kasowych hitów. Efektem tego są właśnie wschodnio-zachodnie koprodukcje: reżyserzy tacy jak Zhang Yimou są mistrzami w dziedzinie wizualności, zaś aktorzy, tacy jak Matt Damon – chodzącym wabikiem na portfele widzów. Wielki Mur nie jest pierwszym filmem chińskim, który w ramach lepszego sprzedania się angażuje znanych aktorów – mieliśmy już bowiem Jin ling shi san chai z Christianem Bale’em, czy Banitę, w którym zagrali Nicolas Cage i Hayden Christensen. Jednak najświeższy owoc współpracy zapowiada się wyjątkowo efektownie – jak prawdziwy, rasowy blockbuster. Wracając do pytań postawionych na początku, możemy w tej chwili śmiało spróbować na nie odpowiedzieć. „Tanie efekciarstwo” to wymóg kina rozrywkowego XXI wieku. Nic, co nie lata, nie strzela czy nie eksploduje, nie przyciągnie do kina tłumów popcornowej publiczności. Zachowanie w tym wszystkim idei wuxii pian wydaje się więc bardziej atutem niż zarzutem i sprawia, że Chiny wciąż pozostają oryginalne na tle podobnych blockbusterowych produkcji. Blockbuster bowiem nie ma być wzniosły, schludny i stonowany. Nie musi przedstawiać aktów walki niczym powietrznego spektaklu. Za to musi odbić w kierunku akcji i efektów specjalnych, bo tego właśnie wymaga współczesny pożeracz kultury masowej. Stwierdzenie, że Chiny porzucają piękną tradycję na rzecz upodabniania się do filmów amerykańskich, wydaje się więc nie mieć ugruntowanych podstaw, ponieważ kina artystycznego nie można porównywać z rozrywkowym. Natomiast rozważając zarzut numer dwa, czyli szerzenie nachalnych treści propagandowych na Zachodzie, musimy mieć na uwadze wrodzoną dumę i zawziętość Chińczyków w osiąganiu swoich celów. Wieczne rywalizowanie z Ameryką – na wszelkich płaszczyznach, od ekonomicznej czy politycznej po filmową właśnie – musiało zaowocować konkursem na autopromocję. Okazuje się jednak, że Chiny, skrupulatnie pompujące treści pronarodowościowe w swoich historycznych filmach i usiłujące przedstawić się jako najważniejsze mocarstwo na świecie, tak naprawdę próbują zaimponować komuś, kto wcale nie ma zamiaru się z nimi mierzyć – pozycja Stanów Zjednoczonych na rynku filmowym i globalno-kulturowym jest niepodważalna, a to wszystko, co robią teraz Chińczycy, Amerykanie zrobili już dawno temu, przyzwyczajając do siebie publiczność całego świata. Mimo to Chiny, dzielnie walcząc i starając się za wszelką cenę umocnić swoją pozycję w świecie, albo nie do końca zdają sobie z tego sprawę, albo zwyczajnie nie chcą się pogodzić z faktem, że akurat na pierwszy stopień tego podium nie wkroczą. Podsumowując, choć chcielibyśmy, by kino rozrywkowe trzymało się z daleka od polityki czy propagandy, dziś takie rozgraniczenie jest w zasadzie niemożliwe. Propaganda chińska tak naprawdę niewiele różni się od tej amerykańskiej. Faktem zaś pozostaje problem z autorytarnym podejściem do kultury filmowej, które objawia się cenzurą i szeregiem zakazów uderzających przede wszystkim w obywatela chińskiego. Owszem, Chiny prawdopodobnie bardzo by chciały, żeby idee, które starają się zaszczepić w umyśle całego świata, zaczęły na niego oddziaływać, jednak w gatunku blockbusterów wciąż pozostają na pozycji początkujących i na starcie przegrywają z tym, co przez lata zdążyła już wykształcić Ameryka. Cała popkultura, która za sprawą globalizacji jest w stanie przedostać się wszędzie, kreowana jest głównie przez Zachód. W dodatku są to treści bardzo uniwersalne i przyswajalne dla każdego. Tymczasem, w parze ze specyfiką odwołującego się do tradycji kina chińskiego, idzie problem ze znalezieniem zachodniego odbiorcy, który mógłby się z nim utożsamić. To właśnie dlatego Chiny decydują się na tworzenie filmów coraz większych, coraz bardziej widowiskowych i – chcąc lub nie – coraz bardziej przypominających charakterem wytwory Hollywood, od którego ideologicznie starają być przecież jak najdalej. W tej sytuacji rzeczywiście przestają przypominać klasyczne wytwory wuxii, z których Państwo Środka może być naprawdę dumne. Jednak wydaje się to naturalną koleją rzeczy, ponieważ efekciarstwo to łatka na stałe przyklejona do dzisiejszej popkultury, do której – jeśli chcemy w niej zaistnieć – musimy się po prostu dostosować. Amerykanom również jest to bardzo na rękę, bo duży, efekciarski film znacznie więcej zarobi, a oni sami, mając w ekipie i obsadzie Chińczyków, dodatkowo zwiększają swoje szanse na wystawienie się również w ich ojczyźnie. Zaś my, widzowie...? W całej tej gmatwaninie polityczno-ideologicznej otrzymujemy kolejne, bardzo dobre widowisko historyczne, na które z chęcią udamy się przed wielki ekran, wypełniając sobie wolny czas któregoś wieczora. Uwolnieni od uprzedzeń i niezależni od zgrzytów – nie tylko między dwoma mocarstwami, ale tych w całym przemyśle filmowym, których na pewno nie brak – zwyczajnie możemy dobrze się bawić. W tej sytuacji chyba najlepiej pozostać właśnie widzem.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj