„Pewno mają kredyty do spłacenia”, „Było się z żoną nie rozwodzić”, „Marnego ma agenta”, zwykliśmy sobie tłumaczyć. I choć istotnie są to niekiedy ćwierćprawdy, a nawet i półprawdy (rzadziej same prawdy), to zwykle chodzi jednak o coś innego. Bo niech pierwszy rzuci kamieniem ten z nas, co nigdy nie przyjął byle jakiego zlecenia, pierdółki, czegoś poniżej skali jego talentu i umiejętności, ale opłacalnego. Lepszy czy gorszy powód zawsze się znajdzie – a to łatwizna, a to potrzebny był szybki hajs, a to akurat coś wypadło i w grafiku na środowe przedpołudnie zieje puste miejsce. Przecież, jak głosi stare klingońskie przysłowie, dobra chałtura nie jest zła. Tyle że lubianym aktorom, którzy jeszcze niedawno stąpali pewnym krokiem po hollywoodzkim Olimpie, tego prawa odmawiamy. Czy aby słusznie? Jest to jednak cokolwiek zrozumiałe z powodu daleko idącej mitologizacji rzeczonego zawodu i panującego powszechnie przeświadczenia, że jeden z drugim powinni poświęcić się sztuce. Tymczasem niektórzy – jak chociażby Anthony Hopkins, Ben Kingsley czy Tim Roth – z powodzeniem występują zarówno na dużych ekranach, jak i kręcą sobie coś niekoniecznie chwalebnego na boku. Lecz tak naprawdę nie o nich się tu rozchodzi. Ba, nie rozchodzi się nawet o specyfikę samego rynku produkcji kierowanych od razu na płyty albo do dystrybucji cyfrowej, bo ten chłonie produkcje rozmaite, od bzdur, których nie ma co nawet przywoływać, przez zupełnie nieobciachowe kino rozrywkowe, do ambitniejszego repertuaru z gwiazdorską obsadą, żeby napomknąć tu chociaż o Z for Zachariah z Chiwetel Ejiofor, Margot Robbie i Chris Pine, How to Make Love Like an Englishman z Pierce Brosnan, Salma Hayek i Jessica Alba czy Serena z Bradley Cooper i Jennifer Lawrence. Ale, powtórzę, to nie pojedynczym skokom w bok się dziwimy, to nie sam model dystrybucji nas mierzi, tylko widziany z perspektywy fanowskiej, domniemany upadek aktora, który jeszcze niedawno na ekranach rządził i dzielił. Sam, dowiadując się niedługo po powtórnej lekturze Desperado, że Antonio Banderas skazany został na pobyt w piekiełku straight-to-DVD, poczułem ukłucie smutku. Nie ma jednak co dywagować, zastanawiając się nad pytaniem, czemu tak się dzieje, że nawet Ethan Hawke klepie szeregowe sensacyjniaki transmitowane prosto do naszego telewizora z pominięciem kin (i mówię tu o dystrybucji amerykańskiej, bo u nas przez multipleksy niekiedy te wszystkie cuda z niższej półki się przewijają), a od spodu pukają Cusack i Kilmer; powody są jasne. Hollywood jest kapryśne, rzadko komu udaje się utrzymać na szczycie przez całą karierę, szczególnie jeśli ma sprecyzowany i charakterystyczny profil albo, nie daj Boże, jest gwiazdą kina akcji. Ale nie ma co płakać za takim Bruce'em Willisem, bo facet dalej kasuje bańkę za dzień zdjęciowy (tyle, dla porównania, za odcinek dostają Galecki i Parsons z The Big Bang Theory). I to nadal deal marzeń, bo nawet jeśli zmitrężyć jedną piąta budżetu na łysego, co wystarczy akurat na dwie sceny siedzenia za biurkiem i parę linijek dialogowych, to już możemy dać sobie jego facjatę na okładkę i umieścić dużym fontem atrakcyjne hasło „and Bruce Willis”. Zanim zapytacie, czy są jeszcze tacy, którzy się na podobne zagrywki łapią, niech spojrzy na jego filmografię, facet trzepie film za filmem, radząc sobie przy tym naprawdę nieźle, choć szans na rolę główną w dużej hollywoodzkiej produkcji na razie nie ma. Jasne, niedługo będzie Życzenie śmierci, ale to raczej łabędzia piosnka.
foto. materiały prasowe
O takim tuzie jak Steven Seagal, którego kręcone na bułgarskiej prowincji filmy szorują zębami o beton, a jednak schodzą, nawet nie ma co gadać, bo to dla niego środowisko naturalne. Boli kinomana dopiero, kiedy z nieba spada gwiazda. Taki Val Kilmer przecież ze dwadzieścia lat temu miał u stóp kawał świata, potem klepał bzdety z 50 Centem, które tylko czasem udało mu się przetkać jakimś niezależnym projektem. Rzeczywistość dogoniła także i Johna Cusacka, tego everymana i poczciwca, który przez ostatnich parę lat machnął ze dwadzieścia filmów, w tym takie klasyki jak Drive Hard, Stacja szyfrująca i The Carrier (które nie doczekało się nawet polskiego tytułu), przeobrażając się przy tym w twardziela. Idźmy dalej: John Travolta, też namaszczony na zabijakę i rypiący akcyjniak za akcyjniakiem, które są albo marne, albo średnie, choć Dolina przemocy mu wyszła. I tak trzeba wyżej wymienionym (i Banderasowi) oddać, że grają zwykle role główne albo mocne drugie plany, bo filmy z Bruce'em zwykle nie są filmami z Bruce'em. Ale kto bogatemu zabroni? Ano bogatemu, gdyż, choć trudno oczywiście to zweryfikować, żaden z nich nie robi tego, bo faktycznie przygnieciony jest długami. Chłopaki po prostu chcą grać. I zarobić. Innych możliwości nie mają i choć jednak często szkoda ich na podobny repertuar, robota jest robota, nie ma w tym magii. Chyba że jest się Nicolasem Cage'em, wtedy obowiązują zupełnie inne zasady gry. Cage został niekoronowanym królem straight-to-DVD/VOD, a swoje niekwestionowane panowanie opakował ekscentryzmem. Głosi przecież wszem i wobec dyrdymały o powołaniu i świetnych scenariuszach. Patrząc na jego obłąkany wzrok, nie sposób facetowi nie uwierzyć. Ale Nic to również modelowy przypadek sytuacji, o której pisałem na samym początku: gość faktycznie ściągnął sobie na łeb poważne kłopoty finansowe, głównie przez durne decyzje (kompulsywne zakupy, w tym czaszka dinozaura za ćwierć miliona) i nieumiejętne zarządzanie kapitałem (niezapłacone podatki). Niegdyś nie sposób było człowieka nie podziwiać, dzisiaj, choć od wielkiego dzwonu trafi mu się niezły film, jest raczej konkwistadorem kosza z przecenami w pobliskim supermarkecie. Paradoksalnie reputacja śmieciarza może mu kiedyś wyjść na zdrowie, bo fajnie jest odkopać potem takiego szaleńca jak Cage, dobrze obsadzić i czekać na oklaski, choć istnieje ryzyko, że do tego czasu będzie on raczej atrakcją z objazdowego cyrku. Oby nie. Szczerze. I co z tego wszystkiego? Ano nie ma się co oburzać na niekiedy kontrowersyjne wybory, które łatwo zdyskredytować, siedząc sobie wygodnie przed telewizorem. Bo przecież i Banderas, i Kilmer, i Cusack chcieliby znowu grać wielkie role w wielkich filmach, ale, no cóż, nie zawsze się da. Parafrazując klasyka: czy aż tak to cię boli, że Bruce ma szansę dziś uczciwie zarobić? Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj