Deadpool 2 to wciąż udany kawałek kina rozrywkowego. Sęk w tym, że za festiwalem żartów i ekranowej jatki z prawdziwego zdarzenia kryje się prosty wniosek: mamy tu do czynienia z pretekstową historią i filmem dwóch prędkości realizacyjnych.
Od trzech dni szukałem w sobie odwagi, by w końcu móc Wam to napisać: mam spory problem z filmem Deadpool 2. Teoretycznie wszystko jest na swoim miejscu - Pyskaty Najemnik znów dwoi się i troi, by sparodiować całe kino superbohaterskie, trup ściele się gęsto, protagoniści tasują żartami z iście zawadiackim zacięciem. Zgodnie z zasadą tworzenia sequeli wszystkiego jest tu więcej, wiele rzeczy udaje się zrobić lepiej. Nie zmienia to jednak faktu, że ekranowa historia cierpi na brak efektu świeżości, który w gatunek wprowadził Wade Wilson w pierwszej części swoich filmowych przygód. W dodatku opowieść zupełnie nieoczekiwanie szwankuje na poziomie realizacyjnym, czego papierkiem lakmusowym staje się szarpane tempo narracji i niekończący się festiwal one-linerów, który z pełną mocą ma przesłonić największą bolączkę produkcji: to, że fabuła jest pretekstowa, a widz nieustannie z tyłu głowy będzie miał poczucie, że gdzieś już to wszystko widział. Oto Deadpool roku Pańskiego 2018 - albo wyłączasz myślenie i gotujesz się na jazdę bez trzymanki, albo zaczynasz kręcić nosem. Ktoś tu komuś na pewno pokazał środkowy palec. Sęk w tym, że Pyskaty Najemnik nie wystawił go tylko w kierunku popkultury, ale i nas, widzów.
Niełatwe jest życie Deadpoola. Złole wyrastają jak grzyby po deszczu, sieczka goni sieczkę, nauka hiszpańskiego nie idzie po myśli bohatera a Vanessa w ramach rocznicowego prezentu wyjmuje wkładkę domaciczną. W jednej tylko chwili Wade Wilson z największego ironisty wszech czasów musi zmienić się w podlanego prozą codzienności człowieka, którego określa już nie supermoc, a rodzicielska troska. Łatwo nie będzie, skoro ledwie chwilę później miłość jego życia kończy z kulką w sercu. W tym miejscu struktura fabularna filmu pęka: Pyskaty Najemnik przeżywa emocjonalne katusze, a to taplając się we własnym moczu, a to zjeżdżając po kokainowej, białej łące czy próbując wysadzić się w powietrze. Gdzieś z tego pejzażu absurdalności przebija jednak prawdziwy zamiar twórców: Deadpool 2 ma być opowieścią o rodzinie. I tak się faktycznie dzieje; jest nawet lepiej niż u cioci na imieninach.
Wszystko rozbija się o postać młodego chłopaka, Russella, któremu nikczemnicy w sierocińcu zaserwowali drogę przez mękę. Pyskaty Najemnik dostrzeże w nim ucieleśnienie słów jego lubej, która z zaświatów szachuje go bon motami o podążaniu za głosem serca. Na tej imprezie pojawi się też dobrotliwy wujek Colossus, starszy brat Cable, młodsza siostra Domino, mająca spore problemy z dorastaniem daleka kuzynka, Negasonic Teenage Warhead, niewidoma babcia Al i szereg innych postaci, które drzwiami, oknami i spadochronami próbują wbić się na domówkę, gdzie serwowany jest rodzinny tort. Nie dajcie się jednak nabrać na sztuczki reżysera David Leitch i scenarzystów, którzy w arogancko-sarkastycznym uniesieniu ustami głównego bohatera oznajmiają nam, że mamy tu do czynienia z kinem familijnym. Takie podejście jest niczym więcej niż asekuracją z ich strony; pod warstwą krwi, brudu i sprośnych żartów kryje się niepewność co do obranego kierunku fabularnego. W zamierzeniu rodzinny wymiar całej historii ma bowiem wyśmiewać nasze przyzwyczajenia w myśleniu o superbohaterach, choć de facto nikt z odpowiedzialnych ze produkcję nie wie, czy łykniemy takie podejście jak pelikany. Na litość boską - przecież Deadpool 2 to film o facecie, który traci miłość i odnajduje ją na nowo w zupełnie nieoczekiwanych przybyszach, jakich spotyka na swojej drodze. Fanfary, fajerwerki, Pyskaty Najemnik klaszcze, a my słyszymy dźwięk dzwoneczka. Już tylko biorąc pod uwagę fakt, że w podobne tony uderzał The Lego Batman Movie, trzeba nazwać rzeczy po imieniu: twórcy wcisnęli w nas odgrzewane kotlety, choć podane w cholernie pikantnym sosie. Na zdrowie, nawet jeśli odbije się to nam czkawką.
Choroba samozachwytu twórców postępuje do tego stopnia, że momentami przybiera ona formę fabularnej masturbacji. Jakąś wydzieliną dostajemy wszyscy, przy czym zdecydowanie najbliżej jej do destylatu popkulturowej i społeczno-politycznej rzeczywistości. Problem polega na tym, że narracyjna substancja trafia wszędzie dookoła, tylko zdecydowanie za często nie do naszych umysłów. Są w tym filmie fragmenty, w których zaczynamy się śmiać, bo tak po prostu wypada. Nawiązanie do genialnej przemowy Al Pacino o "czterech - pięciu momentach" z produkcji Any Given Sunday? Oczy zalewają się łzami. Odwołanie do Jareda Kushnera? Sala ma ubaw po pachy. Dave Matthews na tapecie? Zaśmiewamy się do rozpuku. Jestem ciekaw, ilu członków tej rozentuzjazmowanej widowni faktycznie wie, kim, do licha, są Kushner i Matthews? Karuzela one-linerów kręci się tak szybko, że nie sposób za nią nadążyć - z każdą kolejną minutą seansu staje się coraz bardziej hermetyczna. Komiksowi laicy będą mieli problem z odnalezieniem się w tym galopującym świecie Pyskatego Najemnika, a chwilowy brak uwagi może odebrać nam radość z dostrzeżenia na ekranie członków X-Menów czy spadającego na linie wysokiego napięcia Brad Pitt. Odpowiedzialni za film chcą rzucić koło ratunkowe tym co mniej wybrednym, w postaci znanego i sprawdzonego sposobu na rozbawienie publiki - kloacznych żartów, przygniatania Cable'a jądrami i łapania Colossusa za pośladki. Takie zabiegi trącą jednak rutyną, której ofiarami stajemy się my wszyscy. Bo czym innym jest nasz nieustanny śmiech z nie zawsze zrozumiałych dowcipów, jeśli nie właśnie kąpaniem się w brodziku rutyny?
Skupiona wokół Russella fabuła filmu jest tak pretekstowa, że przypomina jeden ze skeczów Monty Pythona: niesamowicie otyły jegomość domaga się zmieszania całej karty dań w wiadrze, po zjedzeniu "cieniutkiego jak opłatek" deserowego wafelka pęka a naszym oczom ukazują się jego wnętrzności. Najwidoczniej nad Ryan Reynolds i jego mającymi prawdziwą frajdę z wykonanej roboty kompanami nie czuwał żaden anioł stróż, który określiłby, jak się sprawy mają: część żartów jest zupełnie nieśmieszna lub niejasna, a inne wpływają na tempo narracji, całkowicie je przetrącając. Na statku Deadpool 2 pełno jest dziur, co widać bodajże najlepiej na przykładzie skrótowego podejścia do ukazania genezy Cable'a czy Domino. Scenarzyści gorączkowo trzymają się jednak zasady "wszystkie ręce na pokład" i z uporem maniaka zaglądają do każdej kajuty, by znaleźć czające się w tamtejszych szafach trupy i widma. W końcu zechce z niej wyleźć Juggernaut i drużyna znana jako X-Force. W tym momencie naszym oczom ukazuje się największa wada i zaleta całej historii. Deadpool 2 to bowiem film dwóch prędkości: z zupełnie niejasnych przyczyn rozlatuje się jako samodzielny obraz o Pyskatym Najemniku, ale gna na zatracenie, gdy główny bohater wchodzi w interakcje z innymi postaciami. W pewnym momencie seansu możemy odnieść wrażenie, że prawdziwy tytuł produkcji powinien brzmieć X-Force 0,5. Patrząc wyłącznie z tej perspektywy, będzie to rozrywka w czystej postaci, na jaką de facto czekaliśmy.
Wszelkie fabularne głupstewka twórcy chcą raz po raz łatać za pomocą parodystycznego podejścia do superbohaterskiego gatunku. Dostaje się więc i Marvelowi, i DC, Pyskaty Najemnik jest Batmanem, a najmroczniejszy z mrocznych Cable urządza sobie z Weaselem absurdalną pogawędkę o bólu. Pastisz ma jednak zaskakująco często przykrywać fakt, że król Deadpool w swoim jednoosobowym państwie jest zupełnie nagi i zostaje mu tylko pokazywanie genitaliów w czasie przekładania nogi na nogę. Jeśli weźmiemy pod uwagę nieskończoną liczbę możliwości, nawet szympansy koniec końców skomponują IX Symfonię Beethovena. Dlatego też odpowiedzialnym za film niektóre rzeczy wychodzą, jak choćby w genialnej scenie lotu X-Force na spadochronach. Wybrzmiewa tu jeszcze znajome dla fanów Kinowego Uniwersum Marvela Thunderstuck zespołu AC/DC - gdyby nie zdecydowanie najlepsza z całego gatunku sekwencja po napisach i kapitalne podejście do postaci Wolverine'a czy niekończące się umieranie Pyskatego Najemnika, byłaby ona zapewne naszą ulubioną. Bardzo dobrze w ten krajobraz wkomponowują się Cable i Domino, choć będziemy odnosić wrażenie, że potraktowano ich nieco po macoszemu. Pierwszy z nich poświęci ostatnią możliwość podróży przez czas na rzecz Deadpoola z nie do końca jasnych przyczyn. Albo więc twórcy wiedzą coś, o czym nie wiemy my, albo poszli na fabularne skróty. To podejście jest tylko symptomem nieustannej asekuracji, tak widocznej we wzmiance o Amerykańskiej Akademii Filmowej. Problem polega bowiem na tym, że idę o zakład, iż jej członkowie w trakcie tej sceny nawet się nie uśmiechną.
Na całe szczęście fabularne bolączki przynajmniej w końcowych aktach produkcji znajdują swój kontrapunkt w aspekcie realizacyjnym, do którego leniwe podejście w pierwszej połowie opowieści było aż nader widoczne. Leitch pełnymi garściami czerpie z John Wick, a ekranowe jatki ogląda się jak wytrawne wycinki z komputerowych łupanek. Sceny walk są jednym z najjaśniejszych punktów filmu, nawet jeśli pojawiają się one przed naszymi oczami z chaotyczną częstotliwością. Broni się także obsada produkcji; Josh Brolin i Zazie Beetz pomimo scenariuszowych ograniczeń zdołali oddać charyzmę i unikalną osobowość swoich postaci, przekonująco wypada również Julian Dennison jako Russell. Z drugiej strony kompletnie niewykorzystany został potencjał aktorski Eddie Marsan, ale najwyraźniej rachunki same się nie opłacą. Nic nie zmienia jednak faktu, że to nadal produkcja Reynoldsa, który nawet nie tyle wciela się w rolę Deadpoola, co po prostu nim jest. Cieszy fakt, że jego rozgadany bohater nie przytłacza kolegów po fachu i w interakcjach z coraz większą gamą postaci czuje się jak ryba w wodzie. To dobry prognostyk przed pracami nad filmem o X-Force. Warto też zwrócić uwagę na doskonałą oprawę muzyczną - właściwie każdy utwór w mniej lub bardziej absurdalny sposób współgra z tym, co dzieje się na ekranie. Nie ma tu znaczenia fakt, czy chodzi o zapewne sprawdzany już przez Was w wyszukiwarce dubstep czy piosenkę Céline Dion, która okrasza parodię bondowskiej sekwencji otwierającej.
Deadpool był najprawdziwszą i jedyną w swoim rodzaju odtrutką na sposób postrzegania postaci większych niż życie - przewietrzył nasze myślenie o superbohaterach i zupełnie przy okazji odciął nasze zapatrzone w herosów głowy, by potem nabić je na pal. Jak doskonale jednak wiemy, na tym świecie nic dwa razy się nie zdarza. Korzystanie ze sprawdzonego schematu czasami zdaje się popłacać, ale - gorąco Was do tego zachęcam - wymagajcie od Pyskatego Najemnika czegoś więcej niż tylko odcinania kuponów od sławy i uderzania w nas humorem z prędkością karabinu maszynowego. Jeśli pierwsza część produkcji była rewolucją, to jej kontynuacja staje się ewolucją jedynie w mikroskali. Jest więcej, mocniej, szybciej, wyżej, ale jest też sporo z przewidywalności i wyświechtanych banałów. Wade Wilson nagle przestał aż tak bardzo wyróżniać się na tle superbohaterskiego panteonu, zanurzając się odrobinę za bardzo w strukturze typowej dla kina rozrywkowego. Nie zrozumcie mnie źle: nie potrzebuję intelektualnych ochów i achów, by na sali kinowej po prostu dobrze się bawić. Doskonale jednak wiecie, że kocham Deadpoola miłością czystą i tak już bywa, że gdy kogoś darzysz uczuciem, czasem musisz powiedzieć trudne słowa, które nie chcą ci przejść przez gardło. W języku Pyskatego Najemnika brzmiałoby to zapewne inaczej: musisz chwilę posiedzieć na dupie, żeby dobrze wstać.