Richard Linklater, kojarzony przede wszystkim z oscarowym, realizowanym przez 11 lat filmem Boyhood, a także słynną trylogią romantyczną z Ethanem Hawke i Julie Delpy, zapoczątkowaną znakomitym Przed wschodem słońca, teraz proponuje widzom swoją ekranizację świetnie ocenianej powieści Gdzie jesteś, Bernadette?, która przez rok figurowała na liście bestsellerów New York Timesa.
Bernadette Fox to piękny umysł – geniusz i rewolucjonistka w dziedzinie architektury. A przy tym osoba neurotyczna, konfliktowa, ekscentryczna i aspołeczna. Od dawna nie stworzyła żadnego projektu – winę zrzuca na przeprowadzkę, Seattle, sąsiadów i wszystko wokół. Jej zachowanie zaczyna coraz bardziej niepokoić zapracowanego męża, a nawet... zwraca uwagę FBI. Plany na rodzinny wyjazd na Antarktydę się sypią, rozbita Bernadette, stojąca na granicy obłędu, znika. Zrozpaczona córka, Bee, wraz z ojcem wyrusza na najdalej wysunięty na południe Ziemi kontynent, by ją odnaleźć.
Istotną cechą
Linklatera jako reżysera była umiejętność obrazowania subtelnych emocji, wrażliwość i intuicja. Biorąc pod lupę postać o charakterze tak wyrazistym i skrajnym jak Bernadette, twórca zrezygnował z jakichkolwiek niuansów. W porządku. Gorzej, że zarówno wszyscy pozostali bohaterowie, jak i ich relacje, a także ciągi przyczynowo skutkowe, są proste i boleśnie przewidywalne. Zdecydowanie ciekawsza okazuje się pierwsza połowa filmu – świetne przebitki z fikcyjnego dokumentu o pani Fox, dzięki którym poznajemy backstory postaci, miotająca się po ekranie, znakomita, roztargniona, bezczelna, a jednocześnie wrażliwa
Cate Blanchett, która najlepsza jest wtedy, gdy dyktuje maile do asystentki, odwiedza aptekę, rozmawia z córką – Linklater opowiada o Bernadette z największą pasją właśnie wtedy, gdy zderza ją z codziennością.
Dopóki więc
Gdzie jesteś, Bernadette? jest filmem o interakcjach rozstrojonej emocjonalnie artystki z otoczeniem (czyli do momentu jej ucieczki), wypada świetnie – nie możemy oderwać wzroku od Bernadette-Blanchett, tak angażujące okazują się jej starcia z rzeczywistością. Gdy jednak startuje właściwa część fabuły, otwarta zniknięciem bohaterki, produkcja traci całą energię – od tej pory rozpoczynamy odhaczanie obowiązkowych etapów fabularnych. Droga artystki, która musi stworzyć kolejne dzieło, by wrócić do życia, okaże się banalna i do bólu przewidywalna. Wielka szkoda, że to, co w filmie najlepsze, kończy się w chwili, w której wręcz powinno rozwinąć skrzydła – można odnieść wrażenie, że bohaterka koniec końców jest przez Linklatera lekceważona: jej depresja znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. „Hej, to może jednak coś jeszcze zaprojektuję i wszystko będzie w porządku” – ta myśl jakby znikąd pojawia się u podróżującej na mroźne południe bohaterki (przy okazji: ciężko nie zgrzytać zębami, gdy bohaterowie dostają się do niedostępnej niemal dla nikogo bazy badawczej stosując dość absurdalne fortele), zapala się jak komiksowa żarówka nad głową, niczym nie zmotywowana, nieprzekonująca. Droga, którą przebyła Bernadette, jest dosłowna, nie metaforyczna – bo pokonać należało jedynie odległość. Innej walki nie odnotowano. Pstryk – i już, wszystko wróciło do normy. Tak zbagatelizowany obraz problemu popadającego w obłęd artysty pozostawia ogromny niesmak, a jednak w pierwszej części filmu ulegamy czarom Linklatera. Sprawił on, że nie sposób dziwić się niewzruszonej, potężnej miłości, jaką mąż i córka żywią do aspołecznej neurotyczki. Zapatrzeni w Bernadette-Blanchet, dzielimy ją z nimi przez kilka chwil.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h