Nie takiego powrotu Luke’a Skywalkera się spodziewałem. Generalnie po seansie Ostatniego Jedi nie wyszedłem z takim uczuciem euforii jak Adam. A oto dlaczego...
Wytwórnia Disneya przyjęła schemat, że co roku będziemy dostawać nowy film ze świata Gwiezdnych Wojen, a co dwa lata będzie to część należąca do głównej Sagi. Jak na razie sukcesywnie podążają tą drogą. Po Star Wars: The Force Awakens i Rogue One: A Star Wars Story do kin trafił Ostatni Jedi. Z plakatów wita nas stara i zmęczona twarz Luke’a Skywalkera w ciemnym płaszczu, który z założenia ma przyjąć rolę Yody z Imperium Kontratakuje i zrobić z Rey rycerza Jedi.
Na wstępnie od razu się przyznam, że zwiastunów, które przez ten czas się pojawiały, świadomie nie oglądałem. Odnoszę wrażenie, że psują zabawę przed pójściem do kina, pokazując zbyt wiele z fabuły. Obejrzałem je dopiero po seansie i muszę przyznać, że Rian Johnson nieźle wyprowadził fanów w pole, tak dobrze mieszając kadrami, że zwiastun sugeruje nam zupełnie inną historię.
Johnson serwuje nam bowiem historię o odkupieniu win i tym, jak nasze intencje czy zachowania mogą być inaczej zinterpretowane przez otoczenie, tym samym rzutować na dalsze wydarzenia. Niestety, reżyser zamiast utrzymać ciekawy, ciemny ton opowieści, poszedł raczej w komediowy i wesoły klimat skierowany do dzieci. Podobnie, jak zrobił to Richard Marquand wStar Wars: Episode VI - Return of the Jedi, gdzie film jest przeładowany slapstickowymi żartami i dziwnymi potworkami dla dzieci, jak Ewoki. W tej części mamy na przykład Porgi.
Już pierwsza scena spotkania Luke’a z Rey wygląda jak z jakiejś parodii, bo co robi wielki mistrz Jedi, gdy dziewczyna wręcza mu jego miecz? W obcesowy sposób rzuca go za siebie z urwiska. I to nie w jakiś dramatyczny sposób, tylko taki, jaki widzimy w Spaceballs. I to jest chyba mój główny zarzut do części wyreżyserowanej przez Riana Johnsona. Zbyt wiele przegadanych i niepotrzebnych scen chciał rozruszać komediowymi wstawkami, które oczywiście istniały w niektórych częściach gwiezdnej sagi, ale nie zostały dobrze przyjęte przez fanów. Reżyser wprowadził nawet kilka ras, których jedynym celem jest pojawianie się na ekranie, by wywołać śmiech. Tak dzieje się z opiekunkami świętej wyspy, na której ukrywa się Skywalker. Przez pół filmu nie są one widoczne, nikt o nich nawet nie wspomina. Po czym pojawiają się, grożąc palcem Rey za wywalenie dziury w ścianie blasterem, czy po to, by uczennica Luke’a rozwaliła im przez przypadek taczkę spadającym głazem. I podobnie jest z Porgami, które oprócz tego, że mają przeszkadzać Chewiemu za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie, to pewnie mają słodko wyglądać jako pluszaki na sklepowych półkach.
Rozczarowujący jest też sam Skywalker, a dokładniej grający go Mark Hamill, który przez tyle lat walczył z przyklejonym mu na siłę wizerunkiem legendarnego Luke’a, co zresztą wyśmiewał w kilku sitcomach. Mówił, że już nie jest w stanie zagrać tego chłopaka sprzed lat kierowanego czystymi intencjami. Zamienił się w zgryźliwego, starego, sarkastycznego dziadka. Jego gesty i sposób prowadzenia dialogu z Rey, Chewiem czy Kylo przypomina filmy komediowe. Miejscami nawet miałem wrażenie, że przemyca miny i ton głosu Jokera. Oczywiście Johnson stara się to wszystko ubrać w zgrabną historię o tym, że Luke zawiedziony zdradą Bena Solo obwinia siebie i dlatego jest taki zgorzkniały. Jednak ja po prostu tej wersji Skywalkera nie kupuję. To już jest zupełnie inny bohater. Nie ma w nim grama tej szczerości z oryginalnej trylogii. Nawet podczas spotkania z Leią czy po otrzymaniu informacji, że Han nie żyje. Całości nie ratuje nawet pojawienie się Yody, które jest dla mnie spowodowane jedynie chęcią zysku i podpięciem się pod poprzednią część. Nie czuję, by rozmowa z Lukiem była potrzebna. Na tym miejscu równie dobrze mógł pojawić się Anakin, tyle że bez kostiumu Vadera nie zrobiłby takiego wrażenia na starych fanach sagi.
Ale nie ma co ukrywać. Osią całego filmu jest więź, jaka łączy Kylo Rena i Rey. W pewnych momentach jest ona wręcz seksualna. Widać, że obie postaci łączy jakieś uczucie. Chcą być razem po jednej ze stron mocy, tylko nie wiedzą, po której. Rey widzi Kylo u swojego boku po jasnej stronie, a młody Ben Solo odwrotnie. W każdym z tych bohaterów kryje się mrok i jasność. Pytanie tylko, która strona w końcu zwycięży. Kylo zabił Hana, by pozbyć się jeden ze swoich słabości. Miłości do ojca. Jednak nie jest w stanie wykonać tego samego ruchu w stosunku do matki, co daje nadzieję, że może jeszcze zmienić stronę konfliktu. Na razie kieruje nim chęć zemsty na swoim byłym mistrzu. Człowieku, który go zawiódł i któremu nie jest w stanie wybaczyć. Rey targają podobne uczucia, tyle że w stosunku do rodziców, którzy ją porzucili. To właśnie łączy obie postaci i pokazuje ich wewnętrzną walkę. Kulminacją jest scena, w której oboje stoją przed obliczem głównodowodzącego Snoke'a i przed nim dochodzi do kulminacyjnego dla tych postaci starcia. I tu pojawia się kolejny problem. Po Przebudzeniu Mocy narosło kilkanaście teorii, kim jest Snoke, i w tej części okazuje się, że… nie dostaniemy odpowiedzi na to, kim on jest, bo to nie jest ważne, a sam główny czary charakter traci życie w bardzo widowiskowy sposób. Niestety, odchodzi z nim również tajemnica jego pochodzenia. Choć niewykluczone, że Disney przybliży historię tej postaci w jakiejś wydanej niedługo powieści czy komiksie. Jednak w filmie jej nie poznamy.
Dowiadujemy się za to, kim są rodzice Rey. Odpowiedz na to pytanie jest chyba najprostsza z możliwych. Byli nikim. Ludźmi, którzy za kasę sprzedali dziecko, bo nie wiedzieli, co mają z nim zrobić. I ma to paradoksalnie sens, ponieważ Jedi to ludzie znikąd. Nie są to ludzie szlachetnie urodzeni, a tacy, którzy pochodzą z nizin społecznych. Tak było chociażby z Anakinem i poniekąd z Lukiem, który został wychowany na pustkowiu.
Generalnie reżyser wprowadził do tej części zbyt wiele postaci - zarówno nowych, jak i starych, przez co fabuła jest bardzo mocno rozciągnięta, a niektóre wątki potraktowane po macoszemu. Rozumiem, że nie dało się ich rozbudować, bo film już i tak trwa 2,5 godziny. Mam ogromny niedosyt, chociażby oglądając wątek tajnej misji Finna i Rose Tico. Ciekawie wymyślony wątek został tak mocno skrócony, że można odnieść wrażenie, że przy stole montażowym tylko Johnsonowi przeszkadzał. Zresztą widać, że pojawienie się kilku bohaterów wprowadzonych przez J.J. Abramsa jest wymuszane. Najlepszym przykładem jest Kapitan Phasma (Gwendoline Christie), którą spotkał idiotyczny koniec. Wydaje mi się, że można było dla niej wymyślić lepszą śmierć niż ta w wyniku zarwania się podłogi i upadku w ogień.
Ostatni Jedi to najprawdopodobniej ostatni film, w którym oglądamy Carrie Fisher jako księżniczkę Leię. Szkoda, że potencjał tej postaci nie został wykorzystany, tak samo zresztą jak nie został wykorzystany w Przebudzeniu Mocy. Leia po prostu jest i tyle. Nie ma żadnych przejmujących scen jak Han w poprzedniej części czy Luke w tej. Zobaczyliśmy za to, jak (chyba po raz pierwszy) korzysta z Mocy, którą ma w genach, ale wygląda przy tym jak gwiezdna wersja Mary Poppins.
No, ale żeby nie było, że tylko narzekam. Star Wars: The Last Jedi swoim stylem oddaje cześć oryginalnej trylogii, jak również ma wiele nawiązań do niej. Chociażby spotkanie R2-D2 i Luke’a z wplecionym hologramem Lei z Star Wars: Episode IV - A New Hope jest genialny. Dostajemy też kilkanaście zapierających dech w piersiach scen, które są majstersztykiem wizualnym. Mówię tu w szczególności o momencie, w którym wiceadmirał Amilyn Holdo przepoławia statek przywódczy Najwyższego Porządku, skacząc w hiperprzestrzeń. Czy też zaprojektowaniu solnej planety Crait o krwisto czerwonej ziemi, która kryje się pod powierzchnią i eksploduje pod silnikami rebelianckich odrzutowców. Zwłaszcza ta scena powoduje, że człowiek siedzi nieruchowo wpatrzony w ekran. Dzieło sztuki.
Fajnie, ale już nie tak powalająco, prezentuje się planeta inspirowana chyba Monte Carlo, na której znajdują się luksusowe kasyna wypełnione najbogatszymi ludźmi w galaktyce. Przepych w niej panujący wylewa się z każdego kadru. Choć tu również Johnson musiał wrzucić komediowe wstawki skierowane bardziej do młodszej widowni. W efekcie dostajemy dość przewidywalną scenę, w której BB-8 zostaje wzięty przez jednego jegomościa za automat do gry, w który trzeba wrzucić monetę.
W tej scenerii zostaje nam przedstawiony nowy bohater, złodziej i haker DJ, świetnie zagrany przez Benicio Del Toro. Z racji tego, że w filmie bardzo dużo się dzieje na wielu frontach, to jego udział w fabule został mocno skrócony. Ale jestem bardziej niż pewien, że jeszcze nie raz ten rzezimieszek pojawi się na ekranie. Kto wie, może nawet we własnym filmie. Na pewno jest ku temu potencjał.
Ostatni Jedi to film fajny, ale udowadniający mi, że to już nie są Gwiezdne Wojny, które kochałem. Disney kopiuje w nich rozwiązania z filmów Marvela, które mu się sprawdziły, czyli robimy nowe historie z mocnym naciskiem komediowym. Nie ma już miejsca na poważny ton opowieści. Film jest strasznie nierówny. Piękne kadry i sceny akcji są przeplatane przegadanymi sekwencjami o niczym. To kino ma bawić całe rodziny i sprzedawać gadżety. Tak też się dzieje. Widownia dobrze się bawi na seansie. Niemniej czuć, że dawna magia tej marki zaczyna się coraz szybciej ulatniać. A wraz ze śmiercią kolejnego bohatera, do którego czujemy sentyment, zostaje jej coraz mniej.