Z dużej chmury spadł… śnieg. Nie było źle, bo choć entuzjazm wobec wyczekiwanego crossoveru został ostudzony, to Legends of Tomorrow nie robiło z widza bałwana. Mimo poślizgów ostatecznie wywarte zostało wyraźnie pozytywne wrażenie. Inna sprawa, czy z czasem nie stopnieje i czy nie zostaną po nim jedynie kałuże małych rozczarowań.
Bywa bowiem i tak, że nawet nieskomplikowane seriale pokroju Legends of Tomorrow wymagają chwili na zsynchronizowanie emocjonalnego odbioru i intelektualnego namysłu. Przy ocenie hucznie zapowiadanego crossoveru nie ma mowy o pełnym zachwycie, ale nie pojawi się także kwestia absolutnej klapy. Potykano się, ale bez obaw przed podejmowaniem ryzyka. Fabule brakło silnego kręgosłupa, który mógłby ją podtrzymać w dumnie wyprostowanej postawie, ale też nie czołgano się i nie zabierano za przeskakiwanie rekina. Całość pewną ręką i z dobrodziejstwem inwentarza utrzymano w ryzach przyjętej konwencji.
Kołem zamachowym finalnej odsłony stała się podróż w czasie, której logika mogła budzić pewne wątpliwości. W końcu motywacje Dominatorów niekoniecznie musiały pozostać te same, a kiedy już się potwierdziły, to frapowało pytanie o liczebność metaludzi w latach 40. Czyżby samo Justice Society of America wywołało drastyczną reakcję obcej rasy? Atutem wątku była zaś krótka sekwencja starcia żołnierzy z kosmitami na łąkach Oregonu, która prezentowała się nadzwyczaj imponująco. Udanie scalono efekty praktyczne (eksplozje) z komputerowymi – jeśli więc Dominatorzy w którymś momencie wyglądali zacnie, to właśnie tutaj.
Dobre intencje działań bohaterów przyniosły oczywiście efekt odwrotny do zamierzonego, a w konsekwencji dalsze zantagonizowanie najeźdźców. Roztrząsanie wpływu, jaki wywarli na bieg historii, także nastręczyć może jednak drobnych zmarszczek na czole. Nie najgorsze w zamyśle było za to powiązanie ram czasowych osobą tajemniczego agenta Smitha, ale i ten motyw zgubił się nieco w tumulcie superbohaterskiej ekwilibrystyki. O to jednak pewnie chodziło, aby zagłuszyć rachunki logicznych ciągów przyczynowo-skutkowych i dać się porwać dobrej zabawie.
Jeśli nie w treści, to w formie były pozytywne przebłyski. Ot, choćby Steel wyglądał okazale w nowym kostiumie i nawet rozczarowujący duet Felicity–Cisco doczekał się swojego momentu, który był kwintesencją ich charakterów, jaka wystarczyłaby na cały epizod. Pamiętacie tegoroczną Bitwę Na Lotnisku? Tu dostaliśmy Bitwę Na Lądowisku, która wypadła właśnie w takiej skali jak samolot wobec helikoptera. Skromniejsza, wolniejsza i bez wizualnych rewelacji, ale też obyła się bez tandety i choć niekoniecznie dało się odlecieć, to oglądało się ją bardzo dobrze. Miała w sobie udane sceny jak pierwsze natarcie, zawiązywanie bitewnych sojuszy czy też słoniowa szarża Vixen. Na dodatek okazało się jeszcze, że Supergirl dobiera bieliznę pod kolor kostiumu.
Tradycyjnie przecież dla Legends of Tomorrow i serialowego uniwersum z całością przeplatały się głupotki, niedociągnięcia i absurdy. Pomysł transmutowania bomby dał się zaakceptować, bo choć został wygodnie wyciągnięty z rękawa, to owa moc Firestorma była już niegdyś ukazana jako niezbadany potencjał. Magiczno-naukowe technologie i tak ratowały jednak dzień, ale trzeba im przyznać, że zrodziły się z ciekawego drugiego planu. Wątek profesora Steina i spodziewany acz wciąż trudny dylemat niepamiętanej córki poprowadzono bowiem z wyczuciem. Bohater zachowywał się wiarygodnie, a jego uczucia przeszły klarowną i zrozumiałą drogę od zniechęcenia i dystansu po rosnące przywiązanie.
Zrażający był dopiero motyw błyskawicznego sprzątania Dominatorów w całym kraju. Nie dość, że paskudny skrót fabularny, to jeszcze przeprowadzono w nim recykling niegdyś już wykorzystanych przebitek. Na drugim biegunie, a jeszcze zanim w ruch poszły kończyny, perłą epizodu i ozdobą crossoveru była świetna scena bohaterów gotowych do akcji – ta z powyższej grafiki głównej. Jeśli i ona nie wywołała w Was choćby cienia ekscytacji tudzież pokątnego nerdgazmu, to już naprawdę nie macie tutaj czego szukać.
Możecie pożegnać się z bohaterami Supergirl, The Flash, Arrow i Legends of Tomorrow, tak jak ci żegnali się między sobą. Co prawda może i bez takowych uczuć, ale z żołnierskim uściskiem dłoni. Zanim jednak ci się rozstali, to końcówka nieśmiało zasugerowała jeszcze prototyp telewizyjnej Ligi Sprawiedliwości. Wyglądało to nęcąco, acz samo uhonorowanie herosów było zdawkowe i bez należytego kontekstu – powinno wybrzmieć głośniej. A za co my tymczasem możemy im podziękować i jakie epitafium wygłosić ku czci przeszłego już crossoveru?
Zaproponowanej fabule brakło dramaturgii i wyrazistości, ostatecznie bowiem w żadnym momencie nie odczuwało się ciężaru globalnego zagrożenia. Dominatorzy przepadną więc bez echa, choć ich plan eksterminacji superbohaterów miał w sobie komiksowo klasyczny sens. Podkreślenie po raz kolejny konsekwencji Flashpoint wypadło dwojako – Barry Allen sprawdzał się jako centrum opowieści, ale niekoniecznie był to wystarczający substytut motywacji obcych. Wysnuć można komentarz, że zamiast rugać bohatera po fakcie, to ekipa Legend powinna już wcześniej rozprawić się z owym czasoprzestrzennym zgryzem.
Dwa oblicza miał także scenariusz – ten gęsto utkany bowiem został z odniesień do popkultury. Tych subtelnych (Brandon Routh jako Superman, Tommy Merlyn w Chicago Med) i tych oczywistych, polegających głównie na bombardowaniu kolejnymi nazwiskami i tytułami. Od Ridley Scott i Alien, przez Star Trek J.J. Abramsa, aż po Stranger Things i zwrot Earth's Mightiest Heroes. Z jednej strony to zwyczajnie fajne, że seriale te wiążą się z naszym ulubionym środowiskiem, z drugiej kreują w ten sposób iluzję – przywołując kultowe pozycje, starają się nas usilnie przekonać, że same są cool.
Czasami potrafią też tacy być. Mocną stroną crossoveru były przede wszystkim interakcje pomiędzy bohaterami i sceny grupowe. Z przyjemnością oglądało się różne, tymczasowe kombinacje par i mniejszych koalicji. Tak dialogi, jak i akcenty rozpisane zostały również w zbalansowany sposób – każdy dostał swoje pięć minut i miał istotny wkład. W samym tylko wstawieniu się za Barrym czuć integralność bohaterów i wielobarwny kolektyw rozproszony przecież z reguły na kilku frontach.
W przeważającym stopniu korzystne były także efekty specjalne i strona realizacyjna. Budżetu nie szczędzono i jaki by nie był jarmarczny, to jednak produkcja miała swój wdzięk. Zmuszony wyróżnić jeden element postawiłbym jednak na Stephena Amella. Aktorsko wypadł najlepiej – zarówno w swojej karierze bojownika, jak i na tle pozostałych herosów. Nie tylko nie fałszował wzruszeń, ale w końcu tchnął więcej głębi w płytką z reguły osobowość Olivera. Także pod względem kreacji swojego alter ego wybijał się miejscami niczym zaprawiony mściciel na zlocie geeków.
Rozliczając zaś defekty czteroetapowej przygody z produkcjami The CW, należy wskazać na Supergirl i jej status adoptowanej siostry. Specjalnie nie ukrywano co prawda jak będzie wyglądał crossover, ale z tych dodatkowych – a w tym kontekście zaprzepaszczonych – 40 minut użytek zrobiłaby fabuła. Z rzucających się w oczy (i uszy) wad wynotować trzeba również infantylny humor. Nienachalny, ale jednak zbyt rzadko trafiający w ton. Poważniejszy nastrój, jakkolwiek niestandardowy dla uniwersum, lepiej komponowałby się z łączeniem sił w obliczu złowrogiej zagłady. Kulą u nogi była jeszcze Felicity powielająca zgrany repertuar sucharów oraz Cisco, którego uzasadniona uraza zbyt często przybierała drewnianą formę frajerskich wprost zachowań. Całe szczęście konflikt z Barrym został naprostowany, gdyż nie do twarzy bohaterowi ze sztucznie przeciąganym gniewem.
W zgodzie rozstali się zresztą wszyscy pozostali i z tego możemy wziąć przykład. Trio flagowych herosów szybkim misiem i zapewnieniem wsparcia złożyło jeszcze sobie i nam obietnicę kolejnych harców. Świata nie pochłonęły płomienie, więc przy piwie i ze zgrabną puentą o pełni życia zamykamy kolejny rozdział losów Olivera Queena i Barry’ego Allena.