Saint Maud to być może ostatni porządny horror, jaki zobaczymy w tym roku, w czasach gdy los każdej premiery filmowej jest niczym kot Schrödingera - ani żywy, ani martwy. Ta ekskluzywność to na pewno dobry powód, dla którego warto wybrać się do kina na ten pełnometrażowy debiut młodej brytyjskiej reżyserki Rose Glass, ale na pewno nie jedyny.
Na pierwszy rzut oka
Saint Maud, czyli najnowsza propozycja studia A24, to kolejna opowieść o opętaniu, którą widzieliśmy już tysiące razy – podszepty szatana, okaleczanie ciała, lewitacja – wszystkie te ograne patenty serwuje nam bez pardonu trailer, tworząc złudne wrażenie, że oto kolejny identyczny utwór prosto z repertuaru diabła czy dyskografii innego demona. Nic bardziej mylnego, ale na tym muszę poprzestać, aby nie zdradzić twistu fabularnego, który sprawia, że
Saint Maud, choć może stosować podobne zabiegi, wyróżnia się na tle innych obrazów o opętaniu. Przede wszystkim skupia się na warstwie psychologicznej, kierując szkło powiększające na Maud, główną bohaterkę filmu, która jest jednocześnie jego narratorką; poprzez jej myśli poznajemy zarówno coraz mocniej ją, jak i drugie dno historii.
Maud jest prywatną pielęgniarką, która zatrudnia się do opieki Amandy, umierającej na raka byłej tancerki, która straciła wolę do życia. Jednocześnie tytułowa bohaterka jest narcystyczną fanatyczką religijną, przekonaną, że Bóg przemawia do niej i ma wobec niej wielki plan. Jako obsesyjna dewotka postanawia za wszelką cenę uratować duszę Amandy i połączyć się mocniej ze swoim Bogiem. Konstrukcja filmu jak i fenomenalna rola
Morfydd Clark przywodzą na myśl skojarzenia z
Jokerem; podobnie jak hit
Todda Phillipsa Saint Maud to intymna podróż do wnętrza umysłu osoby chorej psychicznie, studium szaleństwa i obserwacja jego powolnej eskalacji. Grająca tu pierwsze skrzypce Clark jest najjaśniejszą gwiazdą tego przedstawienia, fascynującą, odpychającą, dziwną i niepokojącą. Samym spojrzeniem przekazuje całą gamę emocji targających jej wnętrzem. Wiarygodność i naturalność, którą Clark wnosi do roli, stoją na poziomie tak legendarnych występów jak choćby
Sissy Spacek w
Carrie. Można by rzec, że z fanatyzmem jej do twarzy, ale główna bohaterka bynajmniej nie jest jednowymiarową postacią; potrafi płynnie przejść z bycia kruchą i zagubioną, do wygłaszania dumnych haseł i pouczania innych jak mają żyć, robiąc to w sposób zdecydowany i pełen pewności siebie. Jest w niej także ta intrygująca nieprzewidywalność złoczyńcy, która przykuwa do fotela kinowego w napięciu. Towarzysząca na ekranie Clark
Jennifer Ehle także daje aktorski popis, prezentując szerokie spektrum nastrojów i zachowań osoby będącej u kresu życia. Dynamika pomiędzy paniami jest świetna, nawet gdy film nieco zwalnia. Duża w tym zasługa reżyserki, która doskonale wie, jak portretować swoje postacie i gdzie stawiać akcenty, by wybrzmiały jak należy.
Obraz
Rose Glass jest dumnym reprezentantem nowej fali horroru, która od kilku lat coraz mocniej zalewa kina, głównie za sprawą produkcji ze stajni A24. Podobnie jak
Ari Aster czy
Robert Eggers, Rose Glass wnosi artystyczną wrażliwość do gatunku znanego z wyskakujących nagle z ciemności potworów i ostrych przedmiotów wbijanych w ludzkie ciało, stając w jednym szeregu z innymi fantastycznie ocenianymi przez krytyków horrorami A24 jak
Dziedzictwo. Hereditary,
Midsommar. W biały dzień czy
Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii. Prezentuje także podobną do wyżej wymienionych tytułów wysoką jakość warstwy wizualnej. To nie pierwszy lepszy straszak, tylko Sztuka przez duże S, w której wartość artystyczna i styl mają duże znaczenie. Widać to szczególnie mocno po przepięknych zdjęciach Bena Fordesmana, które aż ociekają atmosferą; światło i kolorystyka sycą oczy, a wiele kadrów z filmu można by śmiało wydrukować w dużym formacie i powiesić w mieszkaniu, pozując na wysublimowanego znawcę sztuki na prywatkach. Scenografia, kostiumy, dobór lokacji, w których kręcono - każdy z tych elementów przypomina nam, że obcujemy z dziełem, które lepiej czułoby się na wystawie w galerii niż na sali kinowej. Kunszt produkcji to jednocześnie największa zaleta filmu, jak i jego wada, dla każdego kto z niejednego przerażającego pieca chleb jadł.
Saint Maud albowiem tak bardzo skupia się na artystycznych ambicjach, że zapomina przy tym straszyć...do końca. Co przez to rozumiem? Otóż pozornie wszystko znajduje się tu na swoim miejscu. Opowieść jest bardzo klimatyczna i swoim tempem sączy się z ekranu, powodując narastające napięcie, które niczym imadło albo dłonie reżyserki, zaciska się na naszej szyi. Problem polega na tym, że za każdym razem, gdy temu imadłu brakuje ostatniego przekręcenia wajchy, a dłoniom dostatecznej siły, by ścisnęły mocno widza za gardło, Glass cofa się w pół kroku i rozluźnia uchwyt. Robi to notorycznie, tak jakby bała się przekroczyć pewną granicę, jednocześnie balansując na niej. Jej obraz momentami ociera się o body horror, ale nigdy nie decyduje się iść w pełni tym kierunkiem. W innym momencie zamienia się w psychodeliczną wizję głównej bohaterki, również rezygnując z pójścia drogą pełnego szaleństwa. Efekt sprawia wrażenie niezdecydowania, jest zachowawczy. To nieco frustrujące, ponieważ
Saint Maud ma potencjał na naprawdę przerażający horror, który zapamiętalibyśmy na lata. Wspomniane wcześniej echa
Carrie i
Jokera to nie jedyne skojarzenia, znajdziemy tu też skrawki
Egzorcysty – same rewelacyjne inspiracje, z których Glass niestety nie wyciąga lekcji, że kiedy trzeba docisnąć pedał gazu do końca, należy to robić. Ta historia powolnego popadania w obłęd, okraszona posępną muzyką, potrzebowałaby fachowej ręki kogoś, kto porusza się płynnie w języku horroru, aby z naprawdę dobrego stać się wybitnym. Pasującym tu przykładem byłaby choćby
Suspiria z 2018 roku. Gdyby Rose Glass, podobnie jak
Luca Guadagnino, zdecydowała się w finale swojego filmu przekręcić gałkę obłędu do dziesięciu, piałbym z zachwytu i strachu, nazywając
Saint Maud arcydziełem gatunku. Niestety na poziomie tremy film wywołuje jedynie niepokój i nerwowość. Przynajmniej w autorze tej recenzji, który – co należy podkreślić – jest dość obyty w dreszczowcach i strasznych filmach i mało co już robi na nim wrażenie.
Niepowiedziane więc, że
Saint Maud nie jest w stanie wywołać w kimś silnych uczuć; powiem nawet więcej, są w nim dwa tak zwane „jump scary”, które są lepsze niż te stosowane w 90% typowych, nowych horrorów wielkich wytwórni, i które mogłyby bez poczucia wstydu stanąć obok zabiegów mistrzów tego fachu, takich jak
Mike Flanagan czy
James Wan. Na tym polu Rose Glass nie może mieć sobie nic do zarzucenia i z dużą uwagą zamierzam śledzić jej dalszą karierę, bo tak debiutować to by chciało wielu. Mam do niej jedynie lekki żal, że mogła mocniej dorzucić do pieca w pewnych momentach. Ostatecznie jako thriller psychologiczny
Saint Maud to dobre studium przypadku, które jako czysty horror wywołuje niedosyt. Na pewno jest bardzo ciekawym i wartym obejrzenia reprezentantem gatunku, któremu brakuje dosłownie ociupinki większej dawki czynnika przerażania, aby stać się nowym klasykiem. Jeżeli ktoś lubi styl studia A24 i ich horrory takie jak
Lighthouse,
Impostor czy
To przychodzi po zmroku, powinien być zadowolony.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h