W przypadku niniejszej serii potwierdza się reguła, że pełne skupienie się twórców na przygodach jednego superbohatera owocuje wyraźną zwyżką jakości. W ostatnich latach najlepszym tego dowodem były serie takie jak Hawkeye czy ostatnio Nieśmiertelny Hulk. Inni superbohaterowie zazwyczaj występują w nich tylko przelotnie. Dobrze, jeżeli również graficznie seria wyróżnia się na tle masy innych komiksów. A Silver Surfer z rysunkami Michaela Allreda robi wrażenie już od pierwszego spojrzenia na plansze. Wyraźna inspiracja klasyką i duch pop-artu w rysunkach tego artysty w niezwykły sposób współgrają ze scenariuszem Dana Slotta, również zapatrzonego w klasyczne superbohaterskie opowieści sprzed lat. Co więcej, mimo w pełni zamierzonego infantylizmu przepełniającego świat przedstawiony kończymy lekturę z wrażeniem, że właśnie przeczytaliśmy piękną, wzruszającą i uniwersalną historię. Jak to w ogóle twórcom się udało? Już pierwsza połowa przygód pary kosmicznych podróżników wyraźnie zasygnalizowała, że twórcy nie boją się przekraczać granic wyobraźni. Pokrewieństwo historii Slotta i Allreda nie tyle z suprbohaterskimi opowieściami, co w większym stopniu z Doktorem Who, w drugiej odsłonie nabrało większej mocy. Zawirowania z końcówki pierwszego tomu bohaterowie wydają się mieć za sobą, wszechświat został odbudowany, Silver Surfer i Dawn wracają na Ziemię. Kołatające się w głowie czytelnika pytanie, czy twórcy wymyślą jeszcze coś równie spektakularnego, szybko znajduje odpowiedź w nowym, otwierającym drugi tom fabularnym pomyśle. Zaczątek nadciągającego szaleństwa widzimy na okładce drugiego tomu wydania zbiorczego. Oto okazuje się, że Ziemianie zaczynają zapominać o swoim kulturowym dziedzictwie – inwazja tak zwanych Hordaksów polega na rabowaniu energii tworzenia i odebraniu Ziemianom całego kulturowego dorobku. Mamy zatem do czynienia z kradzieżą etyczną, a to dopiero początek fali pomysłów w podobnym stylu, które uruchamiają na pełnych obrotach w czytelniku to, co mieli mieszkańcom naszej planety ukraść kosmici – po prostu wyobraźnię. Co czeka nas dalej?
Źródło: Egmont
O tym jest nawet trudno opowiadać, ponieważ im bardziej przemy w głąb lektury, tym mocniej przeżywamy wspólne przygody Dawn i Silver Surfera. Mamy w tej serii świetne, niepozorne momenty, które jeszcze bardziej zbliżają nas do obojga bohaterów – np. Silver Surfer musi się przebrać w ubranie chłopaka siostry Dawn, a my widzimy, jaki mógłby mieć styl, gdyby urodził się wśród Ziemian. Trzeba też dodać, że to jedna z najsmutniejszych superbohaterskich opowieści, co przy radosnych rysunkach Allreda może się wydać niemożliwe. Jednak ci, którzy znają znakomity komiks X-Statix (wydany niedawno przez Muchę Comics) doskonale wiedzą, że wbrew pozorom pop-artowy styl aż za dobrze sprawdza się w roli generatora nastroju beznadziei ogarniającego bohaterów. Emocjonalny stan beznadziei na szczęście nie pasuje do przygód Silver Surfera i Dawn. W dalszej części komiksu przekonamy się, w jaki sposób tytułowy bohater został Obywatelem Ziemi (w tej historii będzie brał udział pokaźny zestaw marvelowskich superbohaterów), albo będziemy świadkami przerażającego rozdwojenia Dawn na planecie Inkandessa 4. Historia na Inkadessie 4 w ogóle jest wyjątkowa, ponieważ łączy w sobie wiele różnorodnych emocji. Sam jej tytuł jest tajemniczo nostalgiczny – “O tym, jak Dawn i Norrin nie zatańczyli pierwszego tańca”, zaś fabuła mocno niepokojąca, niekomfortowa wręcz, ponieważ przypomina klimatem opowieści z serialowego Black Mirror. Ta przygoda będzie zresztą istotna w końcowej partii komiksu – nim jednak do tego momentu dotrzemy, przed bohaterami pojawią się jeszcze wyzwania wykraczające poza wyobraźnię, czyli podróż poza skraj wszechświata.
Zapowiedzią tej końcowej odsłony historii Slotta i Allreda jest występ Galactusa w nietypowej roli – jako dawcy życia próbującego zapobiec wielkiej, kosmicznej katastrofie. To od tego momentu Silver Surfer zacznie wkraczać w bardzo nostalgiczne rejony i zapewne niejeden czytelnik uroni podczas dalszej lektury więcej niż jedną łzę. Znowu przychodzą skojarzenia z Doktorem Who, z kręgiem życia, ze śmiercią i odrodzeniem, z kolejnymi wcieleniami i wreszcie z zawirowaniami czasowymi. Dan Slott bardzo zgrabnie poukładał tę finałową odsłonę swej historii i domknął wątki. Wszystko zbiegło się niczym w precyzyjnej, fabularnej mozaice. I choć po finale czujemy czytelnicze spełnienie, może zabrakło na sam koniec odrobiny nieprzewidywalności – czegoś, co jest na wyciągnięcie ręki, ale i tak nam ucieka. Rąbka nadziei na to, że może była szansa, by wszystko potoczyło się jednak trochę inaczej. Ale i tak jest dobrze, ponieważ to jedna z niewielu marvelowskich historii, która autentycznie jest zamknięta i nic nie trzeba w niej dopisywać na siłę. Mogłoby być takich więcej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj