Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Spider-Man: Daleko od domu okaże się filmem, który w MCU wprowadzi świeży powiew. Kevin Feige i inni prominenci z Marvel Studios przez ostatnie tygodnie raz po raz bombardowali nas słowami-kluczami w typie "rewolucji", "post scriptum do Avengers: Koniec gry" czy "epilogu" dla dotychczasowej historii Kinowego Uniwersum Marvela. Jeśli wybierzecie się na seans otumanieni marketingowym fortelem Domu Pomysłów, możecie wyjść jednak z kina odrobinę zawiedzeni. Gwałtownych przeobrażeń jest tutaj bowiem jak na lekarstwo, a terapia szokowa jako odpowiedź na endgame'ową traumę wcale nie chce nadejść. Ruszyliśmy co prawda daleko od domu, ale przy okazji zupełnie niespodziewanie daliśmy się wyprowadzić w pole - siłą ostatniej odsłony MCU jest to, że mamy tu do czynienia z pierwszorzędną, wielopoziomową sztuczką. Każdy oszukał każdego - Mysterio Spider-Mana, Feige i jego świta nas, my zaś samych siebie, wychodząc z założenia, że film o Pajączku z natury rzeczy musi mieć rewolucyjne zacięcie. Tak bardzo skupiliśmy się na Marvelowskich powidokach i wypatrywaniu alternatywnych światów, że zapomnieliśmy o sercu. Tego, podlanego jeszcze sporymi dawkami adrenaliny, humoru, widowiskowych walk i młodzieżowego dramatu, odnajdziemy w produkcji całe mnóstwo. Spider-Man: Daleko od domu smakuje więc najlepiej wtedy, gdy podejdziemy do niego na zasadzie kinowego deseru - po 22 sytych daniach przyszedł czas na ciasteczko, w którego środku napotkamy i wróżbę, i niespodziankę. Zegarmistrz Światła wezwał już do siebie Iron Mana, ale na placu boju pozostał Peter Parker, sprzedawca marzeń, nowojorski kuglarz, który razem z nami uczy się, jak z wielką mocą nosić brzemię wielkiej odpowiedzialności. W to mi graj, w taką właśnie pajęczą sieć chciałem dać się złapać.  Nie zrozumcie mnie źle - to nie tak, że ostatnia odsłona MCU przechodzi obok wydarzeń ukazanych w Avengers: Endgame. Wręcz przeciwnie: nad całą historią od początku do końca unosi się widmo spuścizny Starka, zaklęte symbolicznie w wyłaniających się na drugim planie muralach, okularach Tony'ego, w ramach spadku przypadających Parkerowi, a nawet w wybudzonym za pomocą iluzji koszmarze, w którym wychodzący z grobu zombie-Iron Man naciera na Petera jak przerażający upiór. Jeszcze lepiej na tym polu działa stworzone w liceum głównego bohatera wideo, oddające hołd zmarłemu herosowi. Dźwięki I will always love you Whitney Houston, przebitki ze zdjęciami Starka, Capa i Czarnej Wdowy. Już w tym momencie reżyser Jon Watts chce nam powiedzieć, że endgame'owy kataklizm będzie wybrzmiewał i podniośle, i z przymrużeniem oka. Tylko tak możemy przecież odnaleźć normalność i własną tożsamość w nieco już innym świecie, w którym wujka Tony'ego co prawda nie ma, ale inny krewny w osobie zajadającego się sałatką Happy'ego się znajdzie. Koła czasu nadal się kręcą: młodzież radzi sobie z następstwami Blipu (powrotu wymazanych postaci po pstryknięciu) i ze związaną z nim koniecznością powtarzania tego samego roku szkolnego, ciocia May wspomaga tych, którzy w wyniku ostatnich wydarzeń stracili dom, a z emocjonalnej ruiny wyłania się tango serc, które Petera będzie popychać w stronę MJ, Neda ku Betty, a poczciwego Hogana w ramiona May. Sens tego typu zabiegów najpełniej wyraża się w psychologicznym aspekcie opowieści, który ma dla niej znaczenie fundamentalne. Lecząc traumę, mierzymy się bowiem z nowym pejzażem rzeczywistości. Zbyt podręcznikowo też jednak być nie może, więc Watts sięga po jeden z największych symboli dawnego porządku, Nicka Fury'ego. Ledwo co poradziliśmy sobie z Thanosem, a naszą planetę znów czeka wielki kolaps, do którego chcą doprowadzić panoszące się po kuli ziemskiej Żywiołaki. W dodatku na pierwszej linii frontu z nimi operuje tajemniczy Mysterio, rzekomo przybysz z innego świata, który działa tak, jakby właśnie odrobił lekcję z superbohaterskiego elementarza. Zapomnijcie o szczęśliwym finale - instynkt podpowiada, że z tą nową rzeczywistością coś jest nie tak...  
fot. Marvel/Sony Pictures
+23 więcej
Watts na reżyserskim stołku znów poczuł się jak wytrawny pokerzysta - nieustannie odwraca i zderza ze sobą fabularne perspektywy, bawiąc się przy tym na całego gatunkowymi konwencjami. Scenariusz Spider-Man: Daleko od domu czyta się więc najlepiej wtedy, gdy podejdziemy do niego na zasadzie matrioszki: odkrywając jeden aspekt historii, niepostrzeżenie trafiamy na kolejne. Szczypta świata po ataku Thanosa, garść licealnych wojaży po Wenecji, Alpach, Pradze, Berlinie i Londynie, odrobina miłostek, kawałeczek walki z Żywiołakami, kropla zgłębiania tajemnicy Mysterio, ciut osobistych dramatów. Wszystko to gotuje się razem w wyśmienitym wywarze, przekładając się na jedyny w swoim rodzaju fabularny miszmasz. Każdy z powyższych elementów nie tylko napędza akcję, ale i sprawnie się ze sobą zazębia, przy czym cała ta scenariuszowa bonanza nie udałaby się bez znakomicie tu wkomponowanych twistów. Quentin Beck aka Mysterio mniej więcej w połowie opowieści okazuje się złoczyńcą, który wraz z innymi wyrzuconymi ze Stark Industries pragnie zemścić się na zmarłym już szefie, a przy okazji w oczach gawiedzi zostać herosem wszech czasów. W tym celu sięga po doskonale preparujące rzeczywistość projektory; Żywiołaki, wzmiankowane już w zwiastunach zapewnienia o przybyciu z alternatywnego świata, przyjaźń z Parkerem - wszystko to okazuje się gigantycznym blefem. O ile taki obrót spraw niespecjalnie zaskakuje tych, którzy postać antagonisty znają z komiksów, o tyle to, czym odpowiedzialni za MCU dokręcają śrubę w scenach po napisach, może już wprawiać w zdumienie. Najpierw Mysterio zza grobu pokazuje na Times Square wideo ujawniające prawdziwą tożsamość Spider-Mana (to tutaj pojawia się J.K. Simmons w roli J. Jonah Jamesona), później zaś odkrywamy, że w ciele Nicka Fury'ego ukrywał się Talos, a inni reprezentanci Skrulli podszywali się pod jego najbliższych współpracowników. Rewolucja? Nic z tych rzeczy. MCU zmienia po prostu naszą optykę, zostawiając sobie mnóstwo furtek do rozwinięcia obu wątków. Na ich fundamentach można ustawić całą 4. fazę projektu, ale można też owe zabiegi odkręcić w ekspresowym tempie. Teraz rozumiecie, jak wielką sztuczką podzielił się z nami Feige ze swoją trupą? Iluzja na każdym możliwym poziomie, a i tak dałeś się na nią nabrać.  Fabularne wolty, nawet jeśli przynajmniej w pierwszym akcie historii wykute w łudząco podobnym do Spider-Man: Homecoming schemacie, zaczynają z pełną mocą rezonować w tym, czym Daleko od domu z gatunkowego punktu widzenia de facto jest. Upychanie produkcji w superbohaterską konwencję to przecież pic na wodę, wizualno-scenariuszowy fotomontaż. Mamy tu raczej do czynienia z młodzieżowym dramatem, dla którego ochy i achy na modłę herosów pełnią rolę nie spoiwa, a ornamentu. Motorem napędowym opowieści w pierwszej kolejności staje się zaglądanie Wattsa w umysły młodocianych bohaterów MCU, którzy po Blipie szukają nie tylko siebie samych, ale i emocjonalnych relacji, pogłębionych przyjaźni, opieki ze strony starszych. Dorastają, uczą się większego już świata, zakochują się i cierpią. Z takim podejściem reżysera nie będziemy mieć jednak większego problemu, skoro ten raz po raz rozładowuje potencjalne pole patosu sytuacyjnym humorem i wplatanymi w dialogi absurdalnymi żartami. Czy uprzednio wymazany Flash Thompson powinien spożywać alkohol, skoro tylko na papierze ma 21 lat, w rzeczywistości zaś nadal 16? Czy Europejki naprawdę tak kochają Amerykanów, że Peter z Nedem za motyw przewodni wycieczki powinni uznać bycie singlem? Teen drama i emocjonalne rozterki protagonistów paradoksalnie doskonale kontrastują z tym, jak Watts dokumentuje świat przedstawiony - wpadające w ucho utwory muzyczne i ukazywanie charakterystycznych lokacji pozwala nam naprawdę poczuć się tak, jakbyśmy wraz z bohaterami przemierzali Stary Kontynent. Czuć tu ducha ejtisowych filmów z wycieczkami w roli głównej, gdzieniegdzie napotkamy na przewrotnie wkomponowane w akcję odwołania do oper mydlanych. Na całe szczęście z tego gatunkowego pożenienia poszczególnych elementów opowieści reżyser wyciąga najlepszy destylat - najlepszy, gdyż zbudowany na w pełni świadomych, starannie przemyślanych zabiegach twórczych. Jest coś aż do bólu urokliwego w patrzeniu na rzeczywistość oczami Petera Parkera, który smali cholewki do MJ, ta do niego, a jednak ich miłość wybuchnie dopiero w końcowym akcie. Ot, Daleko od domu, film z duszą i o duszy - w gąszczu ostatnich wydarzeń MCU potrzebny właśnie w tej formie, ze swoim nieco lukrowanym, ale w dalszym ciągu optymistycznym wydźwiękiem. 
fot. Sony/Marvel
Na przeciwległym biegunie fabularnym w opozycji do młodzieńczych fantazji i amorów wyrasta złowroga, ułańska szarża Mysterio. Koniec końców nie okazał się on żadnym magiem z alternatywnego świata, tylko powodowanym przez chęć zemsty i zyskania sławy hochsztaplerem, który zrobił w bambuko nawet starych wyjadaczy z Furym na czele. Trafił w odpowiedni czas i miejsce, wykorzystując moment nieuwagi i nieobecności herosów po ostatnich wydarzeniach. Jestem niemal przekonany, że odbiór jego motywacji podzieli widzów - te budowane są przede wszystkim na bazie dopowiedzeń i odwołań do dawnych historii MCU. Mamy tu po prostu do czynienia z obłąkanym, ale piekielnie inteligentnym maniakiem, którym owładnęła chęć rozgłosu. Zwróćcie uwagę, że gdy ze swoimi współpracownikami tworzy on projekcję walki z Żywiołakami, precyzyjnie dba o każdy detal, w pełni zdradzając swoje intencje. Idzie mu więc o widowisko wymykające się poza jakąkolwiek iluzjonistyczną skalę. To cyrkowiec pełną gębą, szarlatan, który mami kolejne ofiary albo powagą, albo pozorowaną przyjaźnią. Szkoda tylko, że Watts nie zdecydował się na ukazanie ewolucji jego mentalności; pojawiła się tu bowiem szansa na wprowadzenie postaci przepadającej w mroku anarchii na modłę Jokera. Mysterio z psychologicznego punktu widzenia jest wciąż tym samym graczem frontu zła - w finałowym akcie historii możemy odnieść wrażenie, że walczy po tej stronie moralności, ponieważ nie tyle chce, co musi. Choć jego pobudki w toku rozwoju akcji zostają spłaszczone, będę go jednak w tym miejscu bronił. To przecież bodajże drugi po Thanosie antagonista MCU, który de facto dopiął swego. W dodatku mam z tyłu głowy przypuszczenie, że nie powiedział jeszcze w życiu Pajączka ostatniego słowa.  Wielką siłą filmu są też sprawnie napisane postacie - każda z nich to oryginał, odmieniec, który nie wiedzieć czemu i tak pasuje do całego ekranowego korowodu dziwadeł. Pełno tu młodzieńczej energii i zawadiactwa, które w różnej formie udzielają się nawet pogodnie usposobionemu Happy'emu czy kwintesencji ponuractwa, Fury'emu. Jeszcze lepiej jest tam, gdzie bohaterowie wchodzą ze sobą w nie tak znowu oczywiste zależności. Przekomicznie prezentuje się dojrzalszy niż życie związek Neda i Betty, absurdalnie Hogan wzdychający do cioci May, z kolei relacja Petera i MJ nostalgicznie przywoła nasze pierwsze miłosne uniesienia. Nie zapominajmy też o zderzeniu stonowanej furii Nicka z licealnym cwaniactwem Parkera - ta mieszanka wybuchowa działa kapitalnie. Wielka w tym zasługa popisów członków obsady, z Tomem Hollandem na czele. Ten od czasu Spider-Man: Homecoming nie tylko aktorsko dojrzał, ale i z większą pewnością siebie podchodzi do portretowania Pajączka. Koncert daje również Samuel L. Jackson, który raz jeszcze sięga po swoje ekranowe emploi tylko po to, by zwyczajnie z niego ironizować, co widać bodajże najlepiej w scenie, w której Fury chce tłumaczyć Parkerowi zagrożenie ze strony Żywiołaków. Jake Gyllenhaal jako Mysterio radzi sobie naprawdę dobrze, obdarzając swoją postać charyzmą i złowrogą aurą - niedostatek skomplikowanych motywacji to przecież aspekt, za który będziemy winić twórców, nie zaś odtwórcę roli. Cieszy fakt, że wraz z Hollandem aktorsko rozwinęli się Zendaya (MJ) i Jacob Batalon (Ned); pierwsza jest charakterna, zadziorna, a przy tym urocza w swojej mocy sprawczej, drugi zaś znów pokazuje wielki talent komediowy. Serce podpowiada mi, że muszę wspomnieć jeszcze o Benie Mendelsohnie, który dosłownie na chwilę przemyka przez ekran jako Talos - gdy z pełną szczerością wyznaje prawdziwemu Fury'emu, że "sprawy nieco się skomplikowały", raz jeszcze udowadnia, że to najlepszy kumpel, jakiego światu zaoferowało MCU. Wniosek tym bardziej zasadny, że wyprowadzony po seansie filmu, który subtelnie sięga po konwencję buddy movie W amerykańskich recenzjach możemy natrafić na opinię, że efekty specjalne w filmie prezentują się nierówno. Po seansie zachodzę w głowę, gdzie na tym polu rzekomo mieliby skrewić twórcy. CGI działa bowiem kapitalnie i pod tym względem Daleko od domu z pewnością plasuje się w czołówce wszystkich produkcji MCU. Jasne, wizualnie ostatnia odsłona projektu nie gra w tej samej lidze co Koniec gry, pamiętajmy o skali i rozmachu w prezentowaniu świata przedstawionego, jednak fajerwerków i cieszących nasze oko sekwencji odnajdziemy tu bez liku. Dobrze wypadają panoszące się na tle europejskich miast Żywiołaki, jednak prawdziwy wizualny majstersztyk to scena walki Spider-Mana z Mysterio w Berlinie, w trakcie której złoczyńca sięga po niezliczone i coraz bardziej przytłaczające iluzje. Ujęcia te rozświetla feeria barw, a przy tym nakładają się one na siebie tak sprawnie, że niektórych z nas mogą przyprawić o doznania klaustrofobiczne. Warto zauważyć, że każda z potyczek, od Wenecji począwszy, na Londynie skończywszy, ma swój własny wizualny charakter i rezonuje w nieco odmiennych soczewkach, które dobierają operatorzy. Świetnie poradzili sobie również odpowiedzialni za scenografię i kostiumy, wśród nich trzykrotnie nominowana do Oscara Polka Anna B. Sheppard. Pajączek ekranową historię przemierza w coraz to nowszych strojach, z których każdy wypada wyśmienicie - nie może być inaczej, skoro twórcy nawet do nich podchodzą z dystansem, określając czarny kostium mianem... Nocnego Pawiana. Dodajmy do tego jeszcze kapitalną oprawę muzyczną; wszystkie z odwiedzanych przez bohaterów miast witają nas dźwięcznymi utworami, a przecież i na niwie soundtrackowej można zażartować, choćby myląc zespół AC/DC z Led Zeppelin.  Spider-Man: Daleko od domu nie wymyśla superbohaterskiego koła na nowo, wbrew szumnym zapowiedziom nie jest też żadną rewolucją w obrębie MCU. To kino czystej rozrywki; nawet jeśli delikatnie trącące sztampą i ogrywaniem sprawdzonych schematów, to akurat w tym przypadku kreślenie fabuły od blockbusterowej linijki zdaje się popłacać. Po seansie nadal nie wiemy, jaka przyszłość czeka Kinowe Uniwersum Marvela, jednak czy akurat w tym momencie to pytanie faktycznie ma większy sens? Sprzedawcy marzeń z Domu Pomysłów nieprzypadkowo chcą, byśmy na cały projekt spojrzeli oczami nie tak już znowu nieopierzonego podrostka. Razem z nim przepracowujemy niedawne traumy, wzbijamy się pod niebiosa i upadamy po to, by raz jeszcze powstać. Tak trzeba - to bodajże najbardziej wartościowa lekcja, jaką ma dziś dla nas MCU. Nie spotkamy już w nim ani Iron Mana, ani Capa. Są za to te niepozorne momenty, w których Happy w samolocie na przymierzającego kostium Parkera patrzy jak na Tony'ego, czy ten, gdy Spider-Man w ramach straceńczej misji, przyobleczony w fragment Tower Bridge i zepsutą maszynę, rusza sam naprzeciw armii projektorów Mysterio niczym Kapitan Ameryka gotujący się do boju z całym złem Thanosa. Życie nie znosi pustki; zanim Marvel Studios zabierze nas w niezbadane rejony swojego uniwersum, musimy sobie po prostu przypomnieć, kim jesteśmy i co nas ukształtowało. Wyruszyliśmy tak daleko od domu. Tymczasem na końcu podróży zdamy sobie sprawę, że paradoksalnie dotarliśmy właśnie do niego... 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj