Film opowiadający historię genialnego naukowca, Alana Turinga, który podczas II wojny światowej złamał kod Enigmy, to historia, którą z pewnością pokochają członkowie oscarowej Akademii. Widać to już po nominacjach.
Wspomniałam na samym początku o Oscarach, bo trudno się do tego nie odnieść. Akademia kocha filmy, które opowiadają o wielkich ludziach, bohaterach, postaciach heroicznych, które zmagały się ze sobą, z systemem, innymi ludźmi i całą resztą. Taka jest właśnie
"Gra tajemnic" ("The Imitation Game"). Historia życia Alana Turinga doskonale nadaje się na film o niezawinionym cierpieniu i ma być drzazgą w oku oraz sumieniu narodu brytyjskiego. Szkoda jednak, że decyduje się na to dopiero pod koniec i w rezultacie z filmu o Enigmie, wojnie, konspiracji i geniuszu staje się mdłym obrazem, który każe nam współczuć i boleć nad tłamszonym z powodu swojego homoseksualizmu Turingiem.
Nie mam nic przeciwko rozliczaniu Anglików z tej haniebnej części ich historii, gdy homoseksualizm był nielegalny, a tysiące mężczyzn skazywano na więzienie albo upokarzającą terapię hormonalną. Sęk jednak w tym, że
"Gra tajemnic" nie była filmem o tym, nie miała być wyrzutem sumienia - aż do prawie samego końca. Przez większą część filmu oglądamy bowiem coś całkiem odmiennego. Turing zaczyna prace nad złamaniem Enigmy, wojna zatacza coraz szersze kręgi, Hitler odnosi zwycięstwo za zwycięstwem, a Brytyjczycy są na przegranej pozycji.
[video-browser playlist="651429" suggest=""]
To jest w
"Grze tajemnic" interesujące. Obserwowanie geniusza przy pracy, jego aspołeczności i faktu, że przez to nie może dogadać się z kolegami z pracy; więcej, jest wobec nich arogancki i bezczelny. Z pomocą przychodzi dopiero piękna Joan, którą
Keira Knightley kreuje z urokiem i szczerością. Przy niej Alan otwiera się na ludzi i przekonuje do siebie kolegów na tyle, że gdy przyjdzie pora, to staną w jego obronie. Chemia między
Benedictem i
Keirą jest cudowna, niewymuszona, nie ma w sobie nic erotycznego, sceny z ich udziałem ogląda się znakomicie. Joan jest dla Turinga tak ważną osobą, że ten, aby ją zatrzymać, nawet się oświadcza - i ta relacja na kinowym ekranie naprawdę żyje. Jest przekonująca i łatwo w nią uwierzyć.
Bardzo żałuję, że cały film nie został utrzymany w takim klimacie, bo wtedy
"Gra tajemnic" byłaby dobrym obrazem biograficznym. Niestety, Tyldum chciał czegoś więcej, chciał koniecznie rozliczenia. Chciał, by homoseksualizm Turinga i jego samobójstwo poprzedzone skazaniem na chemiczną kastrację stały się zapalnikiem i główną osią filmowych wydarzeń. Aby jednak tak się stało, musiałby po prostu nakręcić inny film. Bo ostatnie kilkanaście minut do
"Gry tajemnic" oglądanej wcześniej przez półtorej godziny po prostu nie pasuje. Sprawia, że film staje się niespójny, sztuczny i suchy. Nie wzbudza emocji, tylko uczucie skonfundowania.
Czytaj również: Marek Grajek: „Gra tajemnic” to fałsz. Kto naprawdę złamał Enigmę?
Tyldum nie mógł się zdecydować, czy chce opowiedzieć o wojnie i Enigmie, o geniuszu i łamaniu kodów, czy jednak o niezawinionym cierpieniu w ramach nielegalnego wtedy homoseksualizmu i upadku jednostki. Poruszenie wszystkiego jednocześnie w ogóle się nie sprawdziło, a każdy z tych wątków jest na tyle ważny, że zasługuje na zgłębienie. Każdy też wymaga tego, by film był prowadzony inaczej. Szkoda więc, że ostatecznie
"Grę tajemnic" można nazwać jedynie filmem średnim i poprawnym, a na sam szczyt wynosi się jedynie muzyka
Alexandre Desplata, który zresztą został za nią nominowany do Oscara. Na koniec mała dygresja - marzy mi się, żeby
Benedict Cumberbatch przestał już być Sherlockiem. Role aspołecznych geniuszy mu pasują, ale ile można?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h