Finałowa część trylogii Wirus traktującej o epidemii wampiryzmu rozpoczyna się dwa lata po niemal całkowitym wyeliminowaniu ludzkości, której niedobitki żyją w półmroku, w jakim Ziemia pogrążyła się po wybuchach nuklearnych.
Większość ocalałych godzi się na podporządkowanie wampirom, starając się po prostu przeżyć, inni kolaborują w zamian za korzyści, a garstka wciąż walczy, choć nadzieja w nich upada. Obozy dla ludzkich dawców krwi, eliminacja osób starszych i przywódców politycznych, biznesowych i intelektualnych, stare programy telewizyjne, niedożywienie, strach, apatia i zniechęcenia – Nowy Jork pod rządami Mistrza (jak i większość świata) doprawdy nie są dobrym miejscem.
Bohaterowie, których poznaliśmy w dwóch wcześniejszych częściach: Eph, Nora, Gus, Fet i pół-człowiek, pół-strzyga Quinlan ukrywają się i czekają na dogodny moment, by uderzyć, choć do dyspozycji mają tylko swoje słabnące siły i niewielką atomówkę bez detonatora. Do tego każdego z nich dręczą jego własne demony: Epha – przemieniona żona i porwany syn, który dorasta u boku znienawidzonego wroga, Norę – konieczność opieki nad matką z Alzheimerem, Gusa – zwampirzona rodzicielka trzymana w klatce, Feta – nieodpowiednia miłość, a Quinlana – przepowiednia i przeznaczenie. Mrok nad Nowym Jorkiem narasta, nie tylko ten dosłowny, ale i ten w sercach i umysłach ludzi i strzyg.
Mimo to The Night Eternal czegoś brakuje. Nie tylko charyzmatycznej postaci Abrahama Setrakiana kreowanej na starszą i doświadczoną przez los wersję van Helsinga, która zginęła pod koniec poprzedniego tomu. Nie, niestety nie tylko jego. Bowiem niby wieje grozą i niepokojem, a czytelnik miejscami ziewa. Dialogi bywają takie sobie, opisy nie porywają, lęki i koszmary bohaterów nie wywołują żywszego bicia serca, a do tego część z nich staje się tak irytująca, że samemu ma się ochotę usunąć ich z tego padołu łez, czego najlepszym przykładem jest nastoletni syn Ephreima – Zack.
Powieść, ostatnia z serii Wirusa nie wykorzystuje potencjału wiecznej nocy, jaka zapadła nad światem, jest do bólu nijaka, przewidywalna i niezbyt dobrze napisana. Ustępuje nawet The Strain, który oparto na tymże cyklu powieściowym, a że sam serial, mimo pewnych plusów, nie był najwyższych lotów... Nasuwa się smutny wniosek, że Guillermo del Toro jest świetnym reżyserem, ale za pisanie powieści brać się nie powinien. Nawet w towarzystwie.