Pierwszym nieporozumieniem okazuje się już oficjalny opis filmu, który zapowiada widowisko skupiające się na starciu dwóch wielkich umysłów: Thomasa Edisona (Benedict Cumberbatch) i Nikoli Tesli (Nicholas Hoult). Niestety, sam Tesla, postać dla kina biograficznego problematyczna, okazuje się bohaterem drugoplanowym. Prawdziwym przeciwnikiem Edisona jest tu George Westinghouse (Michael Shannon), który ma pomysł, jak rozprzestrzenić prąd taniej i na większą skalę. Tesla, zły na Edisona, który ignoruje jego pomysły, przyłącza się ostatecznie do Westinghouse’a. Oto wielka wojna o dominację w udostępnieniu masom energii, prąd stały kontra prąd zmienny; walka, która zmieniła oblicze świata. W wydaniu Alfonso Gomeza-Rejona wyjątkowo mdła. Nie jest, niestety, Wojna o prąd filmem o ludziach, ich pięknych umysłach i niezwykłych, rewolucyjnych czasach. Jest za to pozbawioną puenty quasi-historyczną produkcją uwzględniającą co prawda znane nam fakty, ale obdzierającą je z wartości i znaczenia, a bohaterów z charakterów i motywacji. Gdy Westinghouse chce współpracować z Edisonem nie dowiadujemy się, dlaczego ten drugi tak uparcie odmawia. Nie wiemy, czemu tak wielki mózg tak stanowczo ignoruje równie przecież błyskotliwego Teslę. Zupełnie jakby słowo „ekscentryczny” miało wystarczyć za wytłumaczenie wszystkich postępowań Edisona. Cumberbatch sam zresztą nie do końca wie, w jakiego typu osobowość faktycznie się wciela, zdaje się więc również opierać wyłącznie na wspomnianym ekscentryzmie, powielając się i racząc nas hybrydą Sherlocka, Strange’a i Melrose’a. Na Teslę składają się jego fikuśne stroje, akcent i naiwność. Żony bohaterów są, jakżeby inaczej, absolutnie pozbawione osobowości, w czym ustępuje im może jedynie postać Toma Hollanda, który choćby chciał, nie dałby rady wykrzesać z niej nic więcej. Najlepiej napisany (i zagrany przez Shannona) okazuje się Westinghouse, którego możemy nieco lepiej poznać. A gdy już-już mamy wrażenie, że filmowy Edison okaże się czymś więcej niż tylko twarzą z przylepionym nazwiskiem, gdy bohater traci żonę i pogrąża się w rozpaczy, pięć minut później rozpacz się kończy, a cały wątek zostaje zmarginalizowany, pozbawiony znaczenia. Relacjonowanie prób wzajemnej dyskredytacji medialnej i społecznej zajmuje najwięcej filmowego czasu, sprowadzając tę wojnę do naprzemiennego następowania sobie na odcisk, a jest to zobrazowane wyjątkowo nieangażująco. Bez choć odrobinę głębszego zarysowania tła i osobowości postaci – a tego własnie brakuje Wojnie o prąd – w efekcie otrzymujemy trwającą godzinę i czterdzieści pięć minut przepychankę bohaterów, których nie sposób zrozumieć. Jedno z największych wydarzeń w historii nie elektryzuje (wybaczcie delikatnego sucharka): na ekranie rzeczy po prostu się dzieją, a my nie mamy możliwości zachwycać się tym wspaniałym wynalazkiem, cudem, zbawieniem: elektrycznością. Pozostaje tylko obojętność i znużenie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj