—  Rozumie pan, że Polinezyjskie Biuro Turystyczne nie bierze odpowiedzialności za pańskie bezpieczeństwo? — odezwał się tłumacz. — Ogień może pana poparzyć, nawet zabić. Ci ludzie przechodzą bezpiecznie, ponieważ chroni ich wiara. Zapewniłem go, że mnie również chroni wiara, zadając sobie pytanie, jak mogę być tak bezczelnym kłamcą. Podpisałem oświadczenie, które mi podsunął. Po chwili stałem już przy wejściu do dołu ze spodniami zawiniętymi do kolan. Moje buty, skarpetki, kapelusz i portfel czekały po drugiej stronie na taboreciku. To był mój cel, moja nagroda. Czy jeśli mi się nie uda, będą o nie rzucać losy czy też wyślą je pocztą mojej rodzinie? —  Proszę iść samym środkiem! Nie śpieszyć się ani nie zatrzymywać — nakazał tłumacz. Przemówił najwyższy kapłan. Mój mentor wysłuchał go, po czym oświadczył: —  Mówi, żeby w żadnym wypadku nie biec, nawet gdy ogień poparzy panu stopy. Mógłby się pan potknąć, przewrócić i już więcej nie podnieść, to znaczy umrzeć. Muszę dodać, że prawdopodobnie nie umarłby pan, chyba że zaczerpnąłby pan płomieni do płuc. Ale ogień straszliwie poparzyłby pana. Proszę się więc nie śpieszyć i uważać, by się nie przewrócić. Czy widzi pan ten płaski kamień pod spodem? To pana pierwszy krok. Que le bon Dieu vous garde. Życzę szczęścia! —  Dziękuję. Spojrzałem na Autorytet od Wszystkiego, który uśmiechał się jak upiór, o ile upiory się uśmiechają. Pomachałem mu ręką z fałszywą swobodą i wkroczyłem do dołu. Zdążyłem postawić trzy kroki, zanim zdałem sobie sprawę, że nie czuję zupełnie nic. Potem poczułem coś — strach. Bałem się jak głupi. Zapragnąłem znaleźć się w Peorii. Albo nawet w Filadelfii. Wszędzie, tylko nie tu, na tym dymiącym pustkowiu. Do celu było mniej więcej tak daleko jak do następnej przecznicy w mieście. Może dalej. Brnąłem jednak naprzód w nadziei, że postępujące odrętwienie nie spowoduje mojego upadku, zanim tam dotrę. Zacząłem się dusić i zdałem sobie sprawę, że wstrzymuję oddech. Zaczerpnąłem więc powietrza… i pożałowałem tego natychmiast. Ponad tak wielkim dołem pełnym ognia unosi się mnóstwo piekących gazów — dymu, dwutlenku i tlenku węgla oraz czegoś jeszcze, co przypomina zgniły oddech Szatana — tlenu jednak jest tam niewiele. Znowu wstrzymałem oddech. Oczy zaszły mi łzami, w gardle poczułem drapanie i spróbowałem ocenić, czy zdołam dojść do końca trasy bez od­ dychania. Niech niebo ma mnie w swojej opiece. W ogóle nie widziałem tego końca. Kłęby dymu zasłaniały wszystko. Nie mogłem niemal rozewrzeć powiek. Brnąłem naprzód, próbując przypomnieć sobie formułę spowiedzi na łożu śmierci, która zaprowadziłaby mnie automatycznie do nieba. Może w ogóle nie było takiej formuły. Poczułem w stopach coś dziwnego, kolana zaczęły się pode mną uginać…
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj