Prolog
Zgłoszenie na policję zostało zarejestrowane o dziewiętnastej czterdzieści siedem, dwudziestego trzeciego lutego. Dzwoniąca z komórki kobieta domagała się wzburzonym tonem przysłania patrolu do odludnego gospodarstwa, położonego jakieś piętnaście kilometrów od miasta. W tamtej chwili nad okolicą szalała gwałtowna burza. Na pytanie funkcjonariusza o powód tego pilnego wezwania kobieta odpowiedziała, że na teren posesji wdarł się jakiś mężczyzna. Stoi na zewnątrz, w deszczu i ciemności. Mąż kobiety wyszedł, by przekonać intruza do odejścia, ale on nie chce o tym słyszeć. Stoi nieruchomo i w milczeniu wpatruje się w dom. Kobieta nie mogła podać rysopisu nieznajomego, bo z miejsca, w którym się znajdowała, także z powodu ściany lejącego deszczu, ledwie była w stanie dostrzec jego sylwetkę w świetle błyskawic. Powiedziała, że przyjechał zielonym starym kombi, i zakończyła uwagą, że jej dwie córeczki są przerażone. Operator numeru alarmowego zanotował adres i zapewnił, że wyśle kogoś, by sprawdził, co się dzieje, ale poinformował też kobietę, że w związku z niekorzystnymi warunkami pogodowymi zalewa ich fala wezwań do wypadków drogowych i podtopień. Dlatego będzie musiała uzbroić się w cierpliwość. Pierwszy radiowóz zwolnił się dopiero nazajutrz o piątej rano – dziewięć godzin po zgłoszeniu. Dotarcie do gospodarstwa zajęło policjantom sporo czasu także dlatego, że w nocy z brzegów wystąpił potok, który w kilku miejscach wylał się na drogę. Widok, jaki odsłonił się przed dwoma funkcjonariuszami tuż po świcie, był spokojny. Typowy drewniany wiejski dom pomalowany na biało, a obok silos do przechowywania jabłek. Ogromna sykomora rzucała cień na plac obok domu. Pod werandą zawieszona była huśtawka, a dwa identyczne różowe rowerki stały oparte obok schowka na narzędzia. Na jaskrawoczerwonej skrzynce na listy widniał napis ANDERSONOWIE. Nic, co kazałoby przeczuwać coś złego. Może poza ciszą, przerywaną tylko nieustannym szczekaniem kundla przywiązanego do budy na długiej smyczy. Funkcjonariusze wzywali głośno mieszkańców, ale nikt nie odpowiadał. Ponieważ wyglądało na to, że w domu nie ma nikogo, pomyśleli, że nie są tu już potrzebni. Tylko dla całkowitej pewności, zanim zrobili w tył zwrot i odjechali, jeden z policjantów wszedł po schodkach ganku i zapukał do drzwi wejściowych. Zorientował się, że są tylko przymknięte. Zaglądając do środka, zauważył straszny bałagan.To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj