Lato w kinach to zawsze najlepszy okres dla fanów największych hollywoodzkich widowisk. Wielkie studia filmowe prześcigają się w oferowaniu rozrywki lekkiej, przyjemnej i efekciarskiej na potęgę. Przeważnie to działa - większość sezonów letnich może się poszczycić dużą liczbą dobrych hitów, gamą przeciętniaków i kilkoma rozczarowaniami. W tym roku było trochę inaczej. Można odnieść wrażenie, że coś się popsuło w planach hollywoodzkich magnatów. Tydzień po tygodniu filmy rozczarowywały - gorsze recenzje, mniejsze wpływy w USA i brak hype'u, który latem jest tym, co napędza publikę do kin. Sezon letni 2016 to jeden z najgorszych od lat. Jaki jest tego powód?

Brak oryginalnych pomysłów?

Tradycyjnie lato było przepełnione wszelkiej maści kontynuacjami, filmami komiksowymi, adaptacjami książek czy rebootami. W opieraniu się na popularnych markach tak naprawdę nie ma nic złego - widzowie lubią znanych bohaterów, z którymi się zaprzyjaźnili, i światy, w których czują się jak w domu. Problemem jest wątpliwa jakość prezentowanej rozrywki. Kończący się sezon letni pokazuje, że chociaż Hollywood po raz kolejny opiera się na tym trendzie, brak jest mocnych pomysłów. Odnoszę wrażenie, że większość filmów sezonu nie tyle oparta jest na oczywistych i czasem ogranych schematach, które nudzą - po prostu są to filmy niedopracowane już na etapie kształtowania samej historii i scenariusza. Współczesny widz lubi być zaskakiwany, czarowany i lubi czuć, że ogląda coś nowego. Da się to osiągnąć w kontynuacji, jeśli poświęci się czas na dopracowanie, by sprostać oczekiwaniom odbiorców, a nie działa po linii najmniejszego oporu. Inną sprawą jest robienie kontynuacji na siłę, a Alice Through the Looking Glass, Neighbors 2: Sorority Rising czy Teenage Mutant Ninja Turtles: Out of the Shadows są takimi właśnie przypadkami. Producenci dostrzegli, że mają hity, więc od razu pomyśleli o serii, która będzie im co rok przynosić grube miliony - a tutaj zaskoczenie: brak sukcesu na miarę pierwszych części czy nawet finansowe klapy. Są też kontynuacje pokroju Now You See Me 2, która pomimo o wiele gorszej jakości osiągnęła solidne wpływy w box office, ale nadal było słabiej niż w pierwszej części, która przecież okazała się wielką niespodzianką, oryginalnym pomysłem i czarnym koniem sezonu. Bez naprawdę dobrej jakości nie działa nawet czynnik nostalgii, czego dowodem jest brak sukcesu finansowego i artystycznego filmu Independence Day: Resurgence. Dla mnie to solidna rozrywka w starym przyjemnym stylu, ale nadal stojąca poniżej oczekiwań i potencjału, jaki niesie ze sobą ten temat. Nawet takie filmy jak Star Trek BeyondJason Bourne nie odniosły oczekiwanego sukcesu. Pierwszy spodobał się krytykom, ale kompletnie nie przyciągnął widzów, a drugi rozczarował jednych i drugi, biorąc pod uwagę oceny dostępne w sieci. I to są (negatywne) niespodzianki - przecież poprzednie odsłony kilka lat temu były hitami. Nie mówimy tutaj o takim filmie jak Ghostbusters, którego klapę słusznie każdy przewidział po pojawieniu się pierwszego zwiastuna.
fot. materiały prasowe

Hollywood to fabryka

Przyczyną wątpliwej jakości letnich superprodukcji jest podejście, jakie Hollywood ma od jakiegoś czasu. Zaczyna to wszystko przypominać fabrykę, w której najważniejszy jest termin oddania produktu, a nie jego jakość. Weźmy za przykład X-Men: Apocalypse, który miał ustaloną premierę jeszcze zanim zadebiutował film X-Men: Days of Future Past, więc przed powstaniem scenariusza. Wydawać by się mogło, że dwa lata to wystarczający czas na napisanie go, zdjęcia i postprodukcję. Efektem było niestety rozczarowanie widzów, narzekanie krytyków i wpływy z kin poniżej oczekiwań. Dla porównania weźmy poprzednią odsłonę, także w reżyserii Bryana Singera, nad którą pracowano o rok dłużej. Film okazał się sukcesem artystycznym i komercyjnym, a nawet mówiono, że mamy do czynienia z najlepszym filmem serii. Czuć było, że przy Przeszłości, która nadejdzie studio 20th Century Fox pozwoliło ludziom pracować, a to przełożyło się na efekt satysfakcjonujący każdą ze stron. Hollywoodzka branża zmieniła się przeze ten czas i Singer ze scenarzystami mieli już sztywny termin, którego musieli się trzymać. Nie mogli poświęcić tyle czasu, ile potrzebują, by dopracować każdy aspekt historii i scenariusza. A co, jeśli pierwsza wersja wymaga znacznych przeróbek? Nie ma już na to czasu, dlatego też często pracuje się nad tym na planie. To staje się standardem w każdym hollywoodzkim widowisku. Najpierw studio ogłasza datę premiery, a dopiero potem zatrudnia scenarzystów i daje im określony (krótki) czas na stworzenie tekstu. Nie ma tutaj miejsca na błąd lub napisanie czegoś, co nie będzie satysfakcjonujące, bo terminy gonią. Mogą pojawiać się dziwaczne sytuacje, o jakich słyszeliśmy w związku z Suicide Squad - David Ayer miał zaledwie sześć tygodni na napisanie scenariusza. Wszystko z zegarkiem w ręku, bez możliwości przedłużenia i poprawy, bo napięty terminarz nie mógł czekać. Tak naprawę trudno tutaj powiedzieć, czy scenariusz Ayera napisany w takim tempie był zły, czy jednak wszystko zostało popsute w montażu, a nakręcony materiał mógł zapewnić dobrą zabawę. Tylko co dalej? Następnym razem producenci ustalą jeszcze wcześniejszą datę premiery i każą napisać scenariusz w dwa tygodnie? Widzowie coraz częściej narzekają przy okazji blockbusterów na to, że fabuła jest pretekstowa i sama w sobie stanowi jedynie dodatek do efektów specjalnych. Obecnie praktycznie nie tworzy się superprodukcji jak w latach 80. i 90., kiedy to powstawały filmy z ciekawą historią, nieprzewidywalne, które do dziś bawią o wiele lepiej niż niejedna nowość. Kompletnie inne podejście studia filmowe mają do filmów animowanych. Tutaj twórcy dostają bardzo dużo czasu na dopracowanie konceptu do perfekcji, dlatego też tegoroczne animacje Finding DoryThe Secret Life of Pets, a nawet Sausage Party odniosły sukces artystyczny i komercyjny. Dla przykładu - Andrew Stanton rozpoczął prace nad kontynuacją Finding Nemo cztery lata temu. Miał tyle czasu, ile potrzebował, by stworzyć to, co będzie działać na widza. Sequel oczywiście nie jest tak dobry jak "jedynka", ale świat i tak pokochał przygody tych rybek, bo zostały przemyślane i opowiedziane w taki sposób, że w jakimś stopniu spełniły oczekiwania. Dla porównania - na przygotowanie filmu Ice Age: Collision Course twórcy mieli około dwa lata. Pojawia się tu duży problem, a jeśli Hollywood nie opamięta się i nie zwolni tempa, będzie on się pogłębiał. Widzowie dali w tym sezonie letnim wyraźnym sygnał, że coś nie gra, a przeciętnością nie zarobi się milionów. Strategia "byle szybciej, prościej i bardziej efektownie" powoli zaczyna odbijać się czkawką. Wydaje się, że ludzie po prostu zaczynają być tym zmęczeni, bo to zawsze przekłada się na filmy oparte na podobnym schemacie, w których już sama rozwałka nie wystarcza. Nie ma emocji, nie ma serca, nie ma frajdy, której każdy oczekuje, idąc na taki film do kina.
fot. Pixar

Kiepska promocja

Promocje wielu filmów tego sezonu, delikatnie mówiąc, kulały. Nawet najgorszą szmirę można sprzedać widzom, jeśli weźmie się za to ktoś, kto ma pomysł, wie, jak budować hype, i potrafi podejść do zadania niekonwencjonalnie. 2016 rok pokazał sztandarowy przykład dobrego marketingu przy okazji Deadpool, jednakże m.in. takie filmy jak Jason BourneStar Trek BeyondThe Legend of TarzanWarcraft Teenage Mutant Ninja Turtles: Out of the ShadowsX-Men: Apocalypse czy Independence Day: Resurgence promowano byle jak. Mamy tutaj do czynienia z tytułami, które powinny napędzać przychody w sezonie letnim w kinach, a wokół żadnego nie zbudowano oczekiwanego hype'u. Nie czuć było emocji oczekiwania na dany film w celu doświadczenia wyjątkowej letniej rozrywki. Wielka, wyprana z emocji pustka zamiast popkulturowego wydarzenia. Problemem są złe zwiastuny oparte na nietrafionych pomysłach, które nie były w stanie rozgrzać widzów, zainteresować ich i zbudować emocji oraz klimatu. Weźmy za przykład Warcraft , który był promowany chaotycznymi trailerami z tragicznym doborem muzycznym. Dla większości widzów fantasy to Władca Pierścieni, więc czemu, u licha, ktoś opiera promocję tak wielkiego filmu fantasy jak Warcraft na muzyce z innej bajki? Idealnym przykładem tego, jak robić to źle, jest jednak Star Trek Beyond. Czy przeciętny widz nieinteresujący się tematem wiedział w ogóle, że jest to film wydany na 50. rocznicę powstania tego świata? Twórcy opublikowali kilka zwiastunów, parę plakatów i zdjęć - koniec. Same trailery nie zachwycały i nie miały intrygującego klimatu, który przyciąga ludzi do kin. Sabotage to dobry utwór, ale nie do kina science fiction, nie do Star Treka i nie do promocji tego filmu. Nie działa na emocje widza w taki sam sposób jak mocna muzyka ilustracyjna, która potrafi nakreślić atmosferę na zupełnie innym poziomie. Powinniśmy mieć tutaj do czynienia z wielkim wydarzeniem na niespotykaną skalę, z promocją na takim poziomie, że gdziekolwiek byśmy nie spojrzeli, widzielibyśmy Star Treka. Nie wiem, z jakich przyczyn studio kompletnie zlekceważyło ten tytuł, ale kiepski wynik finansowy może ich czegoś nauczy. Brak pomysłu na sprzedanie tytułu to coraz większa bolączka. Skoro powrót Stevena Spielberga do fantastycznego kina familijnego przechodzi praktycznie bez echa, to coś tutaj nie gra, szczególnie że film ten zebrał pochlebne opinie. Przy każdym  z tych tytułów można byłoby zbudować hype, ale tego nie zrobiono, bo oparto się na standardowych zagrywkach, które nie działają. Kiepski zwiastun to najgorsze, co może przytrafić się wysokobudżetowemu filmowi, a promocja przeprowadzana po linii najmniejszego oporu nie daje efektu. Nie potrafiono wypromować nawet świetnie ocenianego The Nice Guys opartego na oryginalnym pomyśle.
źródło: Warner Bros.

Zadyszka

O trendach w Hollywood zawsze decydowali amerykańscy widzowie, bo przeważnie to oni wydawali najwięcej pieniędzy. Świat dopiero zaczyna dochodzić do głosu - szczególnie dzięki Chinom, w których na przykład taki Warcraft uratował się przed totalną klapą i ma szanse na kontynuację. W tym roku widzowie dali wyraźny sygnał studiom filmowym, że coś nie gra. Zmęczenie ciągłymi kontynuacjami tworzonymi po linii najmniejszego oporu jest wyraźne. W tym roku mało kogo interesowały sequele i nie miała znaczenia nostalgia czy popularna postać. Jeśli widzowie wciąż dostają to samo, to w końcu powszednieje. Kiedy oglądamy kolejne komputerowe rozwałki na ekranie, nie wywołują one już takich emocji, jeśli nie jest związana z nimi dobra historia z sercem. Lubimy być zaskakiwani, lubimy odczuwać napięcie i emocje nawet podczas widowiskowych scen, lubimy dobre kino rozrywkowe. Mam nadzieję, że to chwilowa zadyszka i studia wyciągną wnioski, a powyższe czynniki pozostaną tylko pieśnią przeszłości. Co ciekawe, pod względem jakości nie jest to najgorsze lato w historii amerykańskich kin w ostatnich 10 latach. Zachodnie media dokonały analizy, bazując na TOP 10 najpopularniejszych filmów w box office USA. Okazuje się, że średnia ocen latem 2016 roku wyniosła 6,2/10. W ostatniej dekadzie tylko dwa lata były gorsze - 2010 (6,1) oraz 2009 (6), ale już lato 2015 sięgało 7/10. Nadal nie jest to ocena porywająca, wciąż jest to coś, co trzeba poprawić, by było mniej rozczarowań, nieporozumień i filmów zrobionych z myślą o łatwej kasie (Ghostbusters!). Nienawidzę uczucia, gdy wychodzę z kina i towarzyszy mi znużenie oraz obojętność, a w sezonie 2016 miałem tak zbyt wiele razy. Oby w przyszłym roku każdy z nas kończył seanse z wypiekami na twarzy i okrzykiem "Chcę jeszcze raz!".
źródło: materiały prasowe
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj