Mutanci z X-Men zawsze byli moimi ulubionymi komiksowymi superbohaterami. Śledziłem ich losy od pierwszych numerów nieodżałowanego TM-Semic. Nie poddałem się, nawet gdy superbohaterowie zniknęli na jakiś czas z naszego kraju. W latach dziewięćdziesiątych czekałem z wypiekami na twarzy na filmową ekranizację przygód Wolverine’a i pozostałych. Gdy w końcu takowa się pojawiła, podobnie jak wielu z was, srogo się zawiodłem.
Jeszcze zanim nadszedł 2000 rok i pierwszy film z serii w reżyserii Bryana Singera, miałem swoją wizję X-Men i skrupulatnie się jej trzymałem. Pamiętam, że na początku lat dziewięćdziesiątych w roli Logana widziałem Sylvestra Stallone, jako Gambita Jean Claude Van Damme’a, a Colossusa miał zagrać (a jakże) Arnold Schwarzenegger. To były czasy, gdy amerykańscy herosi dopiero pojawiali się w naszym kraju, a świadomością podwórkowych łobuzów rządzili goście w trykotach (ewentualnie z czachą na klacie). Ziarno zasiane wówczas w duszach obecnych trzydziesto i czterdziestolatków teraz zaowocowało, wynikiem czego superbohaterowie radzą sobie tak dobrze zarówno w kinie, jak i na kartach opowieści graficznych.
W 1992 roku ukazał się w Polsce pierwszy komiks o X-Men i było to właśnie preludium do sagi Mrocznej Phoenix. Trwająca przez kilka numerów opowieść imponowała epickością, rozmachem, ale też dramatycznym tonem. Historia wciągała niezwykle szybko, mimo że wrzucani byliśmy w toczące się wydarzenia bez znajomości całego kontekstu. Hellfire Club, Jason Wyngarde, wielka miłość pomiędzy Jean i Scottem, Shi'ar, Lilandra i gigantyczna kosmiczna bitwa o życie Jean – każdy z tych motywów nadawał fabule odmiennego kolorytu. Najbardziej zaskakująca była oczywiście śmierć bohaterki. Jak się okazuje, herosi w trykotach także umierają. Podwórkowe łobuziaki, przyzwyczajone do kolorowego mordobicia w rytmie „BLAM!”, „TRACH!”, „POW!”, mieli twardy orzech do zgryzienia. Pogrzeb Jean Grey posiadał niesamowitą atmosferę, a natężenie emocjonalne było nie do zniesienia. Co prawda polski czytelnik już wcześniej miał okazję zapoznać się z nieszablonową wizją artystyczną Alana Moore’a w Zabójczym żarcie, ale dopiero Saga Mrocznej Phoenix uwypukliła to, co najlepsze w klasycznej superbohaterskiej opowieści.
A teraz, cała na czarno wchodzi X-Men: Mroczna Phoenix, a my czujemy się, jakbyśmy dostali pięścią w twarz. Co za piękna destrukcja, cóż za wspaniała katastrofa. Żarty na bok jednak, bo przecież tak umierają dziecięce wyobrażenia o ekranizacji popkulturowej opowieści naszej młodości. Jak można było zmiażdżyć ten wspaniały materiał źródłowy? Jak można było tak nieumiejętnie skonwertować go na nową modłę? Mroczna Phoenix nie jest jednak jedyną winną miernej konkluzji filmowego świata X-Men. Problem zaczął się dużo wcześniej, choć nie zauważyliśmy w porę symptomów zbliżającej się zagłady mutantów.
Po raz kolejny narażę się co niektórym, ale nie jestem fanem X-Men z 2000 roku. Ba, nie przepadam również za drugą częścią. Już na samym początku serii widziałem błędy, które przyczyniły się do późniejszego upadku. Rozpoczynając seans pierwszej odsłony, spodziewałem się krwistych postaci, ciekawych relacji pomiędzy nimi, lekkich nawiązań do kondycji współczesnego społeczeństwa i megaton widowiskowej akcji. Finalnie dostałem jedynie to ostatnie. W drugiej części było nieco lepiej, ale wtedy już wiedziałem – to nie są mutanci, na których czekałem. Tak, mają bardzo interesujące moce. Tak, wyglądają niezwykle nietypowo. Owszem, walczą ze złem, a sami są prześladowani przez społeczeństwo. Co jednak z tego, jeśli każdy z nich pozostaje mi obojętny? Jeśli protagoniści z kart komiksów potrafili zaangażować mnie emocjonalnie w historię, to czemu Ci bardziej namacalni nie potrafią? Oglądając trzy pierwsze części X-Men odnosiłem wrażenie, że ktoś chce wyeksploatować markę z olbrzymim potencjałem fabularnym.
Wtedy właśnie przestałem lubić Bryana Singera. Jego Podejrzani to jeden z moich ulubionych obrazów. W X-Menach widziałem jedynie skok na kasę i próbę wykorzystania popularnego formatu. Czarę goryczy przelały X-Men: Ostatni bastion i X-Men Geneza: Wolverine. Po seansie tych tworów filmopodobnych byłem już pewien swoich racji - ktoś tu próbuje „wydoić” mutantów. Singera nie usprawiedliwia fakt, że ówcześnie kino superbohaterskie miało się źle i rozrywkowa, tania artystycznie forma była jedyną słuszną drogą. X-Men to zbyt złożony, skomplikowany i wielowątkowy temat, żeby stał się kanwą kolejnego superbohaterskiego blockbustera. Przestałem się łudzić, że kiedyś zobaczę na wielkim ekranie sagę Mrocznej Phoenix czy Age of Apocalypse. Wkrótce jednak miałem się przekonać, że przedwcześnie wieściłem zmierzch Dzieci Atomu. Cóż, co się odwlecze…
X-Men: Pierwsza klasa dał mi nadzieję, że dla mutantów jest jeszcze szansa. Mimo że uniwersum znane z komiksów stanęło na głowie, zaakceptowałem estetykę i szkielet fabularny. Wreszcie bohaterowie stali się ludzcy, wreszcie zaczęli rozmawiać ze sobą z sensem. W końcu przestali mi być obojętni. Zbawienny dla całości okazał się również poważniejszy ton. Reboot zapowiadał nową jakość, a kolejny obraz miał potwierdzić tendencję. X-Men: Przeszłość, która nadejdzie to klasyczna kontynuacja spod znaku: "więcej, głośniej, mocniej". Czy jednak lepiej? Twórcy zagalopowali się, próbując połączyć wcześniejsze filmy z nową drogą fabularną. Wynikiem tego, obraz jest pełen niedorzeczności, przy których Steve Rogers na ławeczce w finale Avengers: Koniec gry to szczyt logiki. Singer wyraźnie przedobrzył, jednak obraz bronił się świetnymi scenami bitew i umiejętnym zastosowaniem kontekstu historycznego. Po raz kolejny jednak zapaliła mi się czerwona lampka. Czyżby nagromadzenie bohaterów i efektów specjalnych miało przykryć mankamenty obrazu? Nie da się ukryć, że Przeszłość, która nadejdzie nie ma w sobie nic z intymności Pierwszej klasy. Pan Singer nadal wzbudzał moją nieufność. Mimo niechęci obraz Przeszłość, która nadejdzie zapisałem mu na plus. W końcu pojawił się Bishop, a atak Sentineli na bazę ukrywających się mutantów to majstersztyk. Niech mu tam będzie. Zobaczymy, co wydarzy się dalej…
Dalej miała nadejść Apokalipsa, czyli mój ulubiony komiksowy motyw. Age of Apocalypse to dla mnie numer jeden, jeśli chodzi o uniwersum X-Men. Czym był ten crossover? Pod wpływem zawirowań z czasem przenosimy się do futurystycznego świata rządzonego przez antagonistę Apocalypse. Rzeczywistość się zmieniła. Ci, którzy niegdyś byli źli, stali się ostoją X-Men, a dawni bohaterowie przeszli na stronę wrogów. Każdy odgrywa jednak rolę w toczących się wydarzeniach. Nikt nie jest bez znaczenia. Opowieść przepełniona była fenomenalną futurystyczną estetyką. Coś wspaniałego. Jak to zekranizować? Nie da się. Czy można umiejętnie zaadaptować na potrzeby X muzy? Oczywiście – zobaczcie jak poradziło sobie MCU z takim gigantem jak Rękawica Nieskończoności. Niestety kapitanem statku o nazwie X-Men: Apocalypse został ponownie Bryan Singer. Nie dostaliśmy więc Wieku Apokalipsy. Nie otrzymaliśmy nawet antagonisty z prawdziwego zdarzenia. Uniwersum mutantów zaczęło chwiać się w fundamentach, a to była tylko zapowiedź prawdziwego armagedonu.
Zanim przejdziemy do ostatniej części serii oraz wniosków, przypomnijmy sobie jeszcze raz Wojnę Nieskończoności od MCU. Ostatnie dwa filmy o Avengersach fabularnie były dalekie od komiksowego oryginału, ale jednocześnie mocno trzymały się pewnych wypracowanych wcześniej motywów, bez których opowieść po prostu by się rozsypała. To się nazywa kreatywne podejście do materiału źródłowego i szacunek dla pierwowzoru. Tą drogą podążył solowy film o Wolverinie. Staruszek Logan jest tu nieco inny, niż na kartach komiksów, ale od samego początku filmu towarzyszy nam ponury i defetystyczny nastrój, bijący również z kart opowieści graficznej. Logan: Wolverine jest dowodem na to, że historia obrazkowa w rękach kreatywnego i otwartego artysty jest drogocennym źródłem fabuł filmowych. Niestety, osoby odpowiedzialne za kinową serię X-Men nie zrozumieli tej prawidłowości. Mimo pozornych sukcesów Bryan Singer zgubił tę marvelowską markę. A może okazał się po prostu niewłaściwym człowiekiem na niewłaściwym miejscu?
Logan mógł być pięknym zwieńczeniem serii, ale twórcy mieli inny plan. Uczynili z wybitnego filmu jedynie dygresję, na której skorzystali widzowie oraz Hugh Jackman. Aktorowi udało się w godny sposób pożegnać z ważną rolą. Portretując dziadka Logana, Jackman wykazał się większymi cojones niż wszyscy producenci odpowiedzialni za los marki X-Men. Okazało się, że hollywoodzki aktor lepiej rozumie estetykę mutantów niż osoby pracujące kreatywnie przy kolejnych filmach z serii. Logan dużo bardziej pasuje do MCU niż pozostałe filmy o X-Men razem wzięte. Mimo że konwencja nie pozwoliłaby staruszkowi Loganowi stanąć ramię w ramię z innymi bohaterami ze stajni Marvela/Disneya, to podejście do postaci zasługuje na wielkie uznanie. Logan okazał się niezwykle pięknym łabędzim śpiewem dla całej serii. Mroczna Phoenix przypieczętowała los mutantów w kinie. Na jakiś czas oczywiście.
Nie ma co wieszczyć końca X-Men, bo mutantom nic nie grozi. Kto wie, czy to nie najmocniejsza popkulturowa marka komiksowego Marvela. Kevin Feige ma w garści drogocenną popkulturową broń i z pewnością wcześniej czy później jej użyje. Mutanci wrócili do Marvela, a wszyscy zadają sobie pytanie, kiedy zobaczymy ich na ekranie. Odpowiedź jest oczywista - z pewnością nie prędko. Pięć lat, może dłużej? Cień Singera musi wyblaknąć, a popiół po Feniksie definitywnie opaść. Gdy filmowa seria X-Men stanie się już zapomnianą nocną marą, wtedy być może Dzieci Atomu odrodzą się na nowo. Mimo że nie możemy się doczekać ich debiutu w MCU, musimy pogodzić się z takim stanem rzeczy. Historia pokazała, że jedynie powolne, miarowe i zrównoważone działania mogą przynieść oczekiwany efekt. Pamiętajmy, że zwieńczenie sagi Thanosa zostało zaplanowane wiele lat przed Końcem Gry. Mimo olbrzymiej ilości czasu wszystko zagrało jak należy.
Okoliczności, w jakich X-Men pojawią się w MCU, pozostają na razie w sferze dywagacji. Filmowy świat Marvela jest na rozstaju dróg i trudno powiedzieć, jakie będzie MCU za kilka lat. Istnieje możliwość, że twórcy wprowadzą mutantów w dalszej przyszłości, kiedy hype na superbohaterów znajdzie się na równi pochyłej. Wcześniej czy później, opowieści superbohaterskie złapią zadyszkę. Ktoś inny zapanuje nad świadomością widzów lub produkcje stanął się po prostu odtwórcze czy zwyczajnie słabe. Wtedy wprowadzenie do akcji niezwykle popularnych bohaterów dałoby mocnego kopa zmieniającym się trendom. Być może Feige i pozostali włożą więc X-Men do szuflady i będą czekać na kryzysowy moment.
Gdy takowy nastąpi, producenci będą mieli do podjęcia wiele kluczowych decyzji. Najważniejszą z nich będzie z pewnością obsada roli Wolverine’a. Kto zastąpi Hugh Jackmana? Logan jest już jak Batman czy James Bond – prawdziwe popkulturowe dobro. Właściwie dobrany aktor do tej roli, może okazać się Robertem Downeyem Jr. nowej ery MCU. Z drugiej strony, Wolverine jest nieco problematyczny – trudno wyobrazić sobie groźnego Rosomaka w ugrzecznionej wersji. Czy Disney/Marvel zaakceptuje ociekającą krwią pazury i rozprute bebechy? Wątpliwe. Na szczęście nie my będziemy musieli ten problem rozwiązać. Czy Logan ma szansę na „erkę” dowiemy się zapewne w bliżej nieokreślonej przyszłości.
W świetle powyższego nie ma wątpliwości, że najlepsze jeszcze przed nami. Fani X-Men będą czekać cierpliwie na debiut swoich ulubieńców w MCU. Nigdzie się przecież nie śpieszymy, prawda? Wypatrujmy więc easter eggów, scen po napisach i ukrytych motywów w kolejnych produkcjach kinowego Marvela. Feige z kolegami będą umiejętnie podgrzewać atmosferę, ale możemy mieć pewność, że wprowadzą mutantów wtedy, gdy będą na to całkowicie gotowi. Świt Dzieci Atomu nadejdzie, a drużyna X-Men dostanie wreszcie filmową inkarnację, na jaką zasługuje.