Rasiści, szowiniści, miłośnicy głupiutkich blockbusterów, koniunkturaliści schlebiający gustom masowej publiki. Czegoż to o sobie nie słyszeli członkowie Amerykańskiej Akademii Filmowej. Trudno jest zadowolić wszystkich, więc nic dziwnego, że ich decyzje i wybory nie raz wywoływały kontrowersje. Oscarowe nominacje często były odbierane jako lustrzane odbicie tendencji społecznych i zmian zachodzących w kulturze. Zarówno tych patologicznych, jak i budujących. Tegoroczne nominacje również nie przeszły bez echa. Mówi się o braku kobiet wśród wyszczególnionych reżyserów oraz zbyt małej dywersyfikacji rasowej. Przyjrzyjmy się najważniejszym kategoriom i zastanówmy się, czy rzeczywiście powyższe problemy mają rację bytu. Spoglądając na nominowanych w kategoriach aktorskich trudno nie dojść do wniosku, że coś jest tutaj na rzeczy. Wśród wyróżnionych w kategoriach pierwszoplanowych i drugoplanowych mamy bowiem tylko jedną czarnoskórą aktorkę - Cynthię Erivo (Harriet). Czy rzeczywiście w minionym roku nie było wybitnych kreacji czarnoskórych artystów? A co z Lupitą Nyong'o, która za swoją doskonałą rolę w To my została już wielokrotnie doceniona? Gdzie się podziała Jennifer Lopez, która za obraz Ślicznotki powinna zdobyć przynajmniej nominację? Azjatycka wschodząca gwiazda Awkwafina zdobyła nagrodę Złotego Globu za rolę w Kłamstewko. Akademia Filmowa tego nie zauważyła. Ta lista jest jeszcze dłuższa. Alfre Woodard (Clemency), Jamie Foxx (Tylko sprawiedliwość), Eddie Murphy (Nazywam się Dolemite), Zhao Shuzhen (The Farewell) czy Daniel Kaluuya (Queen & Slim) to tylko niektórzy kolorowi artyści, którzy nie zostali docenieni właściwie przez Amerykańską Akademię. Czy nominowani byli rzeczywiście dużo lepsi? A może chodzi tutaj o coś więcej?
fot. Universal
Trudno posądzać członków Akademii o jawne działania na rzecz supremacji białej rasy. Pewne kontrowersyjne decyzje wynikają bardziej ze źle rozumianej poprawności politycznej niż z próby wykluczenia kogokolwiek z życia społecznego. Dodatkowo na poszczególne decyzje wpływają liczne uwarunkowania. Wynikiem tego, najpierw nominacje, a później statuetki otrzymują obrazy, które niekoniecznie na nie zasługują. Ma na to wpływ kontekst społeczny, oczekiwania masowej widowni czy polityka konkretnego lobby. Gdy jeden triumfuje, inny musi ucierpieć. Przykładowo, w zeszłym roku Czarna Pantera będąca z jednej strony reprezentantem kina superbohaterskiego, a z drugiej peanem dla czarnej kultury, zaskoczyła ilością szans oscarowych. Finalnie obraz nie okazał się triumfatorem, jednak same nominacje były wystarczająco satysfakcjonujące zarówno dla fanów, jak i twórców produkcji Marvela. Docenienie Czarnej Pantery rok temu sprawiło, że Akademia najwyraźniej uznała, że taka estetyka dostała już swoje pięć minut i teraz można sobie już odpuścić. Wynikiem tego decydenci nie dali szansy Avengers: Koniec gry – superbohaterskiemu blockbusterowi będącemu zwieńczeniem przedsięwzięcia unikatowego w historii filmu. To właśnie Endgame zasługiwał na wyróżnienie jako symbol nowego podejścia do kina rozrywkowego. Niestety, produkcja nie dostała szansy, a duży na to wpływ miał sukces Czarnej Pantery z zeszłego roku. Pamiętamy, jak wiele lat temu Władca Pierścieni: Powrót króla Petera Jacksona rozbił oscarowy bank, a zwycięstwo zostało odebrane jako triumf całej trylogii. W przypadku Endgame mogło to działać na podobnej zasadzie. Nominacje uzyskuje jeden film, jednak symbolicznie zostaje wyróżniona cała saga. Niestety, Akademia podeszła do problemu w zupełnie inny sposób. Dostali rok temu, to teraz możemy już sobie darować. Nie ma w tym dużo sprawiedliwości, prawda? Podobny tok myślenia towarzyszy zapewne jurorom w kwestiach rasowych, gatunkowych i wszędzie tam, gdzie trzeba dokonać dyskusyjnego wyboru. Wynikiem tego, wiele świetnych obrazów i aktorów musi obejść się smakiem. Takie rozwiązania sprawiają, że miłośnicy ambitnego kina coraz częściej patrzą na Oscary z pobłażaniem. Jak traktować poważnie Akademię, która nie wyróżnia w kategorii aktorskiej niesamowitej kreacji Willema Dafoe w Lighthouse, a nagradza Ramiego Maleka za Bohemian Rhapsody. W tym roku Akademia całkowicie zapomniała o Taronie Egertonie i jego świetnym Eltonie Johnie. W powszechnej opinii wypadł on dużo lepiej niż Malek portretujący Freddiego. W zeszłym roku mieliśmy jednak nagrodę za film muzyczny, także tym razem można było sobie darować. Kolejny dowód na asekuracyjne działania Akademii. W kontekście tegorocznego rozdania dużo mówi się o braku wyróżnień dla kobiet w fotelu reżysera. Dowodem na to miałoby być pominięcie Grety Gerwig, która stanęła za kamerą znakomitych Małych kobietek. Ludzie, którzy nie zauważają problemu w takim stanie rzeczy, mówią często, że z „pustego i Salomon nie naleje”. Ciężko jest na siłę wynajdywać dobre produkcje tworzone przez kobiety i zestawiać je z popularnymi hitami wyreżyserowanymi przez mężczyzn. Kobiet stojących za kamerą jest oczywiście mniej niż mężczyzn, ale to nie oznacza, że w ogóle ich nie ma albo że tworzą filmy poniżej pewnego poziomu. Małe kobietki Grety Gerwig zostały docenione w wielu kategoriach. Na tle powyższego jej brak w zestawieniu reżyserskim rzuca się mocno w oczy. Małe kobietki jest trzecim nominowanym do Oscara obrazem, który został napisany, wyprodukowany i wyreżyserowany przez kobietę (wcześniej był Fortepian i Do szpiku kości). W perspektywie tego, brak nominacji w kategorii reżyserskiej jest czymś na kształt pozbawienia tortu wisienki. Akademia znana ze swoich politycznych wyborów mogła sobie pozwolić na docenienie twórczyni, nominując jej pracę za kamerą. Niestety, jurorzy mieli inne plany względem tej kategorii. Wśród nominowanych pań zabrakło również Lulu Wang (The Farewell), Marielle Heller (Cóż za piękny dzień), Olivii Wilde (Szkoła melanżu) czy chociażby Céline Sciammy, autorki doskonałego Portretu kobiety w ogniu. Z każdym kolejnym rokiem przybywa kobiet tworzących znakomite filmy. Media coraz częściej i dobitniej komentują brak wyróżnień dla pań w tej kategorii, więc wkrótce Akademia nie będzie miała innego wyboru, jak spojrzeć na problem z szerszej perspektywy. Hollywoodzki szowinizm nie jest intencjonalny. Podobnie jak w przypadku dywersyfikacji rasowej trudno uwierzyć w istnienie złowieszczego lobby, próbujące pokazać kobietom gdzie ich miejsce. Chodzi tutaj raczej o struktury, które przez kolejne dziesięciolecia tak skostniały, że zmiany tendencji przychodzą w wielkich bólach. Dużo dobrego dla wyrównania szans robi Marvel, obsadzając w fotelu reżyserskim swoich ważnych superprodukcji kobiety. Teraz kolej na Oscary. The Farewell czy Portret kobiety w ogniu to przecież doskonałe obrazy, które jak najbardziej zasługują na docenienie.
źródło: materiały prasowe
+7 więcej
Co jeszcze rzuca się w oczy, jeśli chodzi o zbliżające się rozdanie Oscarów? Joker rozbija bank, co jest oczywiście chwalebnym zjawiskiem. Film jest doskonały, a jego komiksowy rodowód mile łechta ego fanów popkultury. Trudno jednak było spodziewać się innych rozstrzygnięć po niezwykle pozytywnym odbiorze produkcji przez krytyków i widzów. Gdyby obraz nie zdobył nominacji w głównej kategorii i przede wszystkim za pierwszoplanową rolę męską, na całym świecie wybuchłyby zapewne zamieszki. Inna sprawa, że w zestawieniu nominowanych Joaquin Phoenix wcale nie jest bezkonkurencyjnym kandydatem do zwycięstwa. Więcej szans daje się Adamowi Driverowi, a przecież jeszcze kilka miesięcy temu nikt nie miał wątpliwości, że to odtwórca Arthura Flecka odbierze najważniejszą statuetkę. Zaskoczeniem może być za to nominacja dla Todda Phillipsa za reżyserię. Jego warsztat nie wywołał powszechnego zachwytu. Artysta oskarżany jest nawet o kopiowanie stylu Martina Scorsese. Nie lepiej byłoby w jego miejsce nominować Gretę Gerwig? Netflix zebrał więcej wyróżnień niż rok temu, jednak o żadnej rewolucji nie ma mowy. Obraz Dwóch papieży został całkiem słusznie nominowany w kategoriach aktorskich, podobnie jak Historia małżeńska. Nie dziwią również wyróżnienia dla Irlandczyka, bo przecież jest to produkcja idealnie skrojona pod Oscary, z hollywoodzkimi ulubieńcami w rolach głównych. Netflix z każdym rokiem zaznacza więc swoją obecność, ale raczej ugruntowuje pozycję, niż walczy o dominację. Równowaga więc jest jak na razie zachowana – nie ma mowy o żadnej netflixowej monopolizacji.
fot. Netflix
Wśród nominowanych znalazło się miejsce również dla Jojo Rabbit, jako reprezentanta kina alternatywnego i Parasite - wielkiego artystycznego przeboju 2019 roku. Wielu widzów byłoby bardzo zadowolonych, gdyby to właśnie ten film zebrał najważniejsze laury. Czy jednak Hollywood jest gotowe na nieanglojęzyczny obraz zdobywający Oscara za najlepszy film? Po raz kolejny Akademia może do sprawy podejść kalkulacyjnie. Parasite ma już Złotą Palmę z festiwalu filmowego w Cannes, więc po co mu Oscar? Na koniec warto wspomnieć jeszcze o 1917, który może okazać się czarnym koniem wyścigu. Produkcja Sama Mendesa niespodziewanie zatriumfowała na gali rozdania Złotych Globów. Nie jest to oczywiście równoznaczne ze zwycięstwem na Oscarach, ale poziom artystyczny tej wojennej opowieści jest niezaprzeczalny. Nikt nie miałby nic przeciwko również takiemu zwycięzcy. Mimo że bagatelizowane przez miłośników ambitnego kina, Oscary wciąż odgrywają kluczową rolę we współczesnej kulturze i sztuce. Na gali rozdania nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej nie zawsze wyróżniany jest najlepszych, trudno jednak zanegować popkulturową siłę tych nagród. Wystarczy przypomnieć sobie zeszłoroczny przypadek filmu Green Book, który po oscarowym triumfie odniósł gigantyczny sukces finansowy. Dlatego też każdy chce wystartować w tym wyścigu blichtru i przepychu, mimo że wszyscy zdają sobie sprawę, iż szanse nie zawsze są równe. Tegoroczne kontrowersje i tak są niczym w porównaniu do tego, co działo się na poprzednich galach. To już jednak temat na zupełnie inny artykuł.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj