Oceny ocenami, nie one przesądzają o sukcesie filmu. O tym decyduje frekwencja w kinach. W przypadku Venom, przekłada się to na 80 milionów dolarów w pierwszy weekend i rekord najlepszego październikowego otwarcia filmu w historii. Obecnie, według portalu Box Office Mojo, Venom na całym świecie zebrał do tej pory blisko 230 milionów dolarów, co przy budżecie w wysokości stu milionów może świadczyć, że film zdążył na siebie zarobić, a teraz już tylko generuje zysk. Dla działów promocji wielkich wytwórni filmowych recenzje są dobrym materiałem do wklejenia na plakat — najlepiej w formie wyjętego z kontekstu zdania, świadczącego, że oto recenzent miał do czynienia z dziełem przełomowym, które odmieniło jego postrzeganie świata. Zresztą nie trzeba szukać daleko — nasz zastępca naczelnego zdziwił się na widok wydania Blu-ray filmu Pacific Rim: Uprising. Na pudełku widniał cytat jego recenzji: „Pojedynki są piękne, dopracowane i nie ma się do czego przyczepić”. Wszystko pięknie, tylko że na dobrą sprawę były to jedyne pozytywne słowa, jakie autor wyraził w swojej recenzji, opatrzonej zresztą oceną 5/10. Zauważcie, jak wdzięczne do wyjęcia z kontekstu było to zdanie — nie dość, że w filmie o wielkich robotach walczących z potworami pojedynki prezentują się świetnie, to z cytatu wynika, że generalnie do filmu nie da się przyczepić. Arcydzieło. Bez wad. Tymczasem zobaczcie, jak cytowane zdanie brzmiało w kontekście recenzji:
Pojedynki te może są efekciarskie, ale nie efektowne. Zapewniają solidną rozrywkę, są piękne, dopracowane i nie ma do czego się przyczepić pod kątem technicznym. Brak im jednak ducha i wyczucia. Nie ma w nich sensu, znaczenia i emocji. Pusta nawalanka, która zmusza mnie do użycia porównania, o którym w ogóle nie chciałem myśleć. • Adam Siennica, naEKRANIE.pl
To doskonały przykład, że dla chcącego nic trudnego przekłuć choćby najbardziej negatywną opinię w euforyczny pean. Bez tego fortelu, studio filmowe może natomiast przyjąć taktykę defensywną i zakrzyknąć, że przecież stworzyło film dla fanów, a nie dla jakichś tam smutnych, pretensjonalnych krytyków. Oni to by tylko Ingmara Bergmana oglądali i kompletnie nic im się nie podoba. Wiadomo, w końcu odbiorca, który zajmuje się recenzowaniem filmów, stanowi zupełnie odrębny gatunek. Kiedy media zawodzą, studio zwraca się w stronę odbiorcy, który mówi „ja tam całej tej krytyki nie rozumiem, mi się tam podobało”. Zobaczył Tom Hardy? Zobaczył. Dostał Venoma w wystarczającej ilości? Dostał. Słowem, nie ma się do czego przyczepić.
fot. materiały prasowe
Natknąłem się w sieci na głosy, że byłoby najlepiej, gdyby Sony dało za wygraną i wszystkie prawa do postaci z Marvela grzecznie oddało do Marvel Studios. Mam nadzieję, że autorami podobnych apeli są najmłodsi użytkownicy internetu. Starsi z nich powinni być świadomi, że żadne studio od tak nie odda praw, które przecież uczciwie zakupiło. Poza tym, to jest w naszym interesie, żeby nie wszystkie blockbustery pochodziły od Disneya. Monopol to nie tylko patologia ekonomiczna, ale także kulturowa. Nawet tak mało kulturalna dziedzina kultury, jak kino superbohaterskie, potrzebuje twórczej rywalizacji. Można wiele zarzucić Stanowi Lee, można podważać jego rolę w tworzeniu najsłynniejszych bohaterów marvelowskiego panteonu, ale jednego odmówić mu nie sposób. Stan Lee poświęcił znaczną część swojego długiego życia na walkę o przeniesienie komiksowych bohaterów na wielki ekran. Z biura Marvel Comics w Nowym Jorku przeniósł się do pełnego producentów filmowych Los Angeles. Producenci cierpliwie słuchali jego zapewnień, że film o Spider-Manie to strzał w dziesiątkę. Czasami dawali mu nadzieję, ostatecznie wykręcając się z ryzykownego pomysłu. Czasami, drżącą z przejęcia ręką Lee, udało się podpisać umowę z jakąś wytwórnią, ale plany spełzały na niczym — i tak przez dziesięciolecia. Okoliczności karkołomnych pertraktacji opisuje Marvel Comics: The Untold Story Seana Howe. Możecie w niej przeczytać, że prawa do ekranizacji Spider-Mana przechodziły z rąk do rąk. Wiele wytwórni próbowało stworzyć film o Człowieku Pająku. Nie udało się w Cannon FIlms jak i w Viacomie, w Foksie, w Carolco i nigdzie indziej, nie licząc okropnego Spider-Man Strikes Back z 1978. Dopiero pod koniec lat 90. Sony nabyło prawa do produkcji Spider-Mana za dziesięć milionów dolarów i wreszcie doprowadziło projekt do skutku. Spider-Man Sama Raimiego to kino przełomowe, przecierające szlaki dla współczesnych produkcji osadzonych w komiksowych uniwersach. Swoim Spider-Manem, Sony pokazało odwagę godną protagonisty swojej superprodukcji. Wyłożyli 139 milionów dolarów na projekt uznawany dotąd za przeklęty. Mało tego, na stołku reżyserskim dali się rozsiąść facetowi od Martwego zła. Zapewnili mu całkiem dużo wolności twórczej. Sam Raimi nie kojarzył się wszak z kinem familijnym, który miał sprzedawać zabawki i pudełka śniadaniowe. Był znany przede wszystkim z makabrycznych horrorów pełnych sztucznej krwi, trzewi i demonicznych potworów. 
Film świetnie pożenił estetykę Raimiego z wymogami przystępnego kina popcornowego. To było kompetentne, nieszablonowe kino, traktujące materiał z szacunkiem i opowiadające zrozumiałą historię. Sposób, w jaki Spider-Man przedstawił przeistoczenie zwykłego chłopaka w superbohatera swojego czasu naśladowały wszystkie produkcje kina trykociarskiego. Zresztą jego archetypiczne walory niech podkreśli fakt, że na kanwie pierwszego Spider-Mana była osadzona parodia Superhero Movie z Leslie Nielsenem. Jasna sprawa, że dziś, po dziesiątkach większych i efektowniejszych produkcji, pierwszego Spider-Mana postrzega się inaczej, ale patrząc na niego z perspektywy ówczesnego odbiorcy, był prawdziwą rewolucją! Na dodatek, film miał odwagę zakończyć się gorzkim epilogiem, w którym Spider-Man godzi się ze swoją wyświechtaną, niewymagającą przytaczania dewizą i izoluje się od ukochanej Mary Jane Watson. Sony wydawało się wiedzieć, co robi. Nic prostszego: wystarczało pozwolić Raimiemu robić swoje, realizować autorskie wizje, a swoją rolę ograniczyć się do finansowania jego pomysłów, a później radosnego zbierania zysków. Pierwszy Spider-Man zarobił blisko 822 miliony dolarów. Sequel z prawie dwukrotnym budżetem, liczącym rekordowe wówczas 200 milionów, przyniósł studiu wciąż dużo, bo blisko 784 milionów. Tendencja była nieznacznie zniżkowa, ale trudno rozpatrywać ją w kategoriach rozczarowania. Ostatnio przechodziłem Marvel's Spider-Man i byłem zaskoczony, jak wiele producenci gry zaczerpnęli z drugiej części serii Raimiego. Była ona jeszcze lepiej odebrana wśród krytyków, do dziś zajmuje czołowe miejsca na listach najlepszych propozycji w swoim gatunku. Doktor Octopus z gracją przemierzający budynki na swoich metalowych ramionach zagwarantował filmowi statuetkę Oscara za efekty specjalne.
fot. Marvel/Columbia Pictures
Gdyby postrzegać trylogię Raimiego przez pryzmat zysków, trzeci Spider-Man okazał się godnym zwieńczeniem i kolejnym superhitem w dorobku Sony. Jeszcze obfitszy budżet, liczący około 258 milionów dolarów, przełożył się na niebagatelne 890 milionów przychodów. Niestety, pod każdym innym względem film zawiódł. Pamiętam, jak bardzo nakręcony byłem na trzecią część Spider-Mana i jak po seansie usilnie próbowałem przekonać samego siebie, że film spełnił moje oczekiwania. Tymczasem dostałem dzieło dziwaczne, z nie jaśnie prowadzoną fabułą i z bohaterami podejmującymi kuriozalne wybory. Niezależnie od tego, jaki macie stosunek do pierwszych dwóch Spider-Manów, czy je lubicie czy nie, nie odmówicie, że to jest kino autorskie. Wiadomo, że studio inwestując miliony dolarów, nie dawało Raimienu samowolki totalnej, ale jednak — pozwalało mu na realizację swojej wizji. Być może, gdyby sequel Spider-Mana zarobił więcej niż część pierwsza, historia potoczyłaby się inaczej i dzisiaj dyskutowalibyśmy o sześcioczęściowym cyklu filmów o Spider-Manie z Tobey Magiurem. Niestety, tym razem studio weszło z buciorami w twórczą wizję Sama Raimiego. Po sukcesie Spider-Man 2, reżyser miał poprosić o chwilę przerwy. Zamierzał spokojnie zastanowić się, dokąd mają zmierzać losy ścianołaza. Wreszcie wpadł na świetny pomysł i ukończył scenariusz do „trójki”. Raptem, na kilka dni przed rozpoczęciem zdjęć, producent Avi Arad, wkroczył ze swoim „ten film potrzebuje Venoma”. - Ale w tym filmie nie ma Venoma! - To go dopiszcie! Avi Arad zasłużył się w spieniężaniu postaci Marvela na zabawkach (obok szefowania w Marvel Entertainment przewodził także Toy Bizem). Był także inicjatorem tego, co dziś święci tryumfy jako Marvel Studios. Jest genialnym biznesmenem, ale trudno dopatrywać się w nim jakichkolwiek ambicji artystycznych. Powody, dla których zażądał wprowadzenia do filmu Venoma nie wynikały z niedostatków w scenariuszu trzeciego Spider-Mana, a z biznesowej koniunktury. Zabawki z Venomem się sprzedają, dzieciaki uwielbiają ten jego wielki jęzor, więc czym prędzej wrzucajcie go do filmu! Tym bardziej, że Avi Arad już wówczas miał w planach osobny film o Venomie. Sam Raimi musiał potulnie dopisać wątek symbionta. Nie krył, że nigdy nie przepadał za glutowatym potworem i nie miał ochoty przedstawiać go w swoich filmach. Rozgoryczony reżyser, po festiwalu przywdziewania dobrej miny do złej gry w trakcie kampanii reklamowej, opuścił projekt pod tytułem Spider-Man 4. Studio zaś zdecydowało się na reboot serii pod nową nazwą Amazing Spider-Man. Dobrze pamiętacie, co z tego wynikło. O trylogii Sama Raimiego można mówić jako o wizji mającej ręce, nogi i spójny ton. Wyobrażam sobie, że po spapranej przez pazernych producentów trójce, serię spokojnie dałoby się ją odratować. Tymczasem Sony wprowadziło w jej miejsce reboota z nową obsadą, a jednocześnie kontynuację wszystkich najgorszych tendencji, które pogrążyły Spider-Mana 3. Oba filmy z dylogii Niesamowitego Spider-Mana są wypadkowymi obserwacji, co jest teraz modne w kinie i radosnych prób wpychania tego na hurra. Nie zdziwiłbym się, gdyby wyszło na jaw, że reżyserię powierzono Marcowi Webbowi tylko ze względu na nazwisko, które zabawnie brzmi na plakacie. Wcześniej Webb wyreżyserował bardzo dobre (500) Days of Summer, kilkanaście teledysków, parę telewizyjnych projektów, ale w jego portfolio nie było nic, co świadczyłby o tym, że młody twórca mógłby zaproponować cokolwiek ciekawego związanego ze Spider-Manem. Jego Spider-Many wyglądały, jakby powrzucano do kotła szereg przypadkowych składników, zamykano oczy i mieszano nie mając zielonego pojęcia, co z tego wyniknie. Podobno modus operandi przy tworzeniu niniejszej dylogii nie różniło się specjalnie od mojego opisu: na planie kręcono bowiem całe mnóstwo materiału, a potem sklejano z niego gotowy produkt.
Źródło: Sony
The Amazing Spider-Man niby rozgrywał się w Nowym Jorku, ale gdyby ktoś mi powiedział, że było to Gotham z filmów Nolana, uwierzyłbym na słowo. Gdyby nie chemia pomiędzy Emmą Stone i Andrew Garfieldem, nie lubiłbym w tym filmie niczego — poczynając od designu filmowego Lizarda, kończąc na sposobie przedstawienia Spider-Mana, jako mrocznego mściciela pastwiącego się nad ulicznymi zbirami. Idiotyzmy pretekstowej, sklejonej na ślinę fabuły przeszłyby do historii, gdyby nie sequel, który dokonał niemożliwego i okazał się razić jeszcze większą głupotą. Druga część to tonalna wolta względem nieco mrocznej „jedynki". Tak jakby studio zauważyło, że Mroczny Rycerz wyszedł z mody, teraz modne jest MCU, a MCU równa się kolory, zatem u nas też będą kolory - mnóstwo kolorów! I dubstep, wszyscy go teraz słuchają! To jeden z najdziwniejszych filmów, jakie widziałem w życiu. Absolutnie niespójny z tonem poprzednika, przechodzący bez gracji ze slapstickowej komedii dla dzieci w dramat przypominający nieco bardziej pstrokaty Zmierzch. Aktorzy zachowują się, jakby grali w piętnastu filmach na raz i każdemu, kto zdążył obejrzeć Venoma, wyda się to szczególnie znajome. 
Co najlepsze, studio wydawało się do tego stopnia przekonane o wspaniałości swojej wizji, że wszędzie, gdzie się dało, wciskało zapowiedzi kolejnych filmów w swoim uniwersum. 
W mediach pojawiały się doniesienia o kolejnych projektach w świecie Niesamowitego Spider-Mana. Pomysł na produkcję o Sinister Six wydawał się oczywisty. Tego samego nie mogę za to powiedzieć o pomyśle na spin-off o losach ciotki May. Dobrze czytacie. Ciotki May. Sam fakt, że komuś w Sony choćby przez sekundę mogła przejść przez głowę wizja, że młode lata ciotki Petera Parkera byłyby dobrym materiałem na film. Niestety, liczni fani ciotki May nie doczekali się upragnionego filmu. Niesamowity Spider-Man 2 zarobił 707 milionów przy budżecie wynoszącym od 200 do nawet 300 milionów dolarów. Wprawdzie zarobił na siebie z nawiązką, ale ewidentnie studio liczyło na więcej. Zwłaszcza że nie znamy kosztów gigantycznej kampanii reklamowej. Niewykluczone, że po sukcesie wydanych dwa lata wcześniej Avengers liczono wręcz na zarobek w okolicach miliarda. Nie ukrywam, jestem zaintrygowany, czym okazałby się trzeci Niesamowity Spider-Man. Po Sony mógłbym się wówczas spodziewać dosłownie wszystkiego, z dramatem kostiumowym osadzonym w siedemnastowiecznej Anglii włącznie. Wytwórnia wycofała się jednak z serii The Amazing Spider-Man i podpisała kontrakt na dwa filmy ze Spider-Manem osadzone w uniwersum filmowym Marvela. Kolejny Spider-Man, tym razem w ciele Tom Holland, zadebiutował w filmie Captain America: Civil War, a później wystąpił we własnym Spider-Man: Homecoming. Zasada umowy była prosta - prawa do Spider-Mana pozostają w rękach Sony, ale studio użycza go Disneyowi do Wojny Domowej. Homecoming był natomiast filmem sfinansowanym i wyprodukowanym przez Sony, wciąż jednak rozgrywał się w kinowym uniwersum Marvela, pojawiają się w nim bohaterowie z tamtego świata, jak też liczne odniesienia do wydarzeń z poprzednich filmów. Marvel Studios utrzymywało nad filmem kreatywną kontrolę i zapewniło mu jakość produkcyjną znaną ze swoich filmów. Zyski ze Spider-Man: Homecoming wpłynęły jednak do Sony. Porozumienie okazało się na tyle lukratywne, że przedłużono je na przynajmniej trzy kolejne filmy. Potencjalnie kontrakt wygasa po Spider-Man: Far From Home, czyli po kontynuacji Homecoming zaplanowanej na lato 2019. Można się spodziewać, że jeżeli film okaże się sukcesem, doczeka się kolejnej odsłony, a studia przedłużą umowę. Sony posiada prawa nie tylko do Spider-Mana, ale również do orbitującego wokół niego wycinka świata Marvela. Studio podjęło racjonalną decyzję wykorzystania potencjału tych postaci w pozostałych filmach. Venom jest jej efektem. Sama koncepcja filmu o przeciwniku Spider-Mana, ale bez Spider-Mana, była krytykowana od początku. Moim zdaniem, nie było żadnych przeciwwskazań, żeby taki film wyszedł dobrze. Ba, Venom spośród okołospider-manowych postaci miał największy potencjał na własny film! Cała sztuka polegała na zalezieniu wizjonera, który niczym wcześniej Sam Raimi, ma spójną wizję filmu o Venomie oraz posiada umiejętności, żeby ją urzeczywistnić. Budżet wcale nie musiałby być zawrotny, gdyby pokazać, dajmy na to, sugestywny dreszczowiec o człowieku, którego ciało przejmuje zabójczy kosmita. Naprawdę, do dobrego filmu o Venomie nie potrzeba wciśnięcia Spider-Mana, wystarczy kreatywny twórca, który urzeczywistni dobry pomysł — tylko tyle i aż tyle. Czy dodanie do filmowego Venoma skaczącego po budynkach Toma Hollanda naprawiłoby ten film? Sądząc po najpopularniejszych zarzutach względem tego filmu, niekoniecznie. Przewodząca Sony Amy Pascal sugerowała w wywiadzie, że uniwersa Marvela i Venoma nie żyją w odosobnieniu, ale jakoś tak trudno było przypuszczać, żeby Avengers chętnie zaprosiliby Venoma na wspólną imprezę. Trudno przewidzieć, jak Disney odniesie się do sukcesu Venoma. Czy ludzie w Marvel Studios dojdą do wniosku, że jego inkorporacja do filmowego uniwersum przyniesie im korzyść? O wyniku finansowym Venoma będziemy mogli mogli rozmawiać dopiero, kiedy zejdzie z repertuaru kin. Przyjmijmy jednak, że Venom zarobi na poziomie przeciętnego filmu z MCU o bohaterze występującym solo. Myślę, że takich Ant-Mana i Osę przebije bez problemu. Jak wspominałem na samym początku, dla korporacji oceny w prasie (czyli ta intersubiektywna jakość filmu) nie są czynnikiem, który przesądza o jego sukcesie. Jakkolwiek brutalnie by to nie brzmiało, najważniejszy jest zysk. W tym sensie, wcielenie Venoma do Kinowego Uniwersum Marvela mogłoby być atrakcyjne tak dla Sony, jak dla Marvela. Oczywiście to zupełnie inna sytuacja, niż przy Spider-Man: Homecoming. Kevin Feige nie brał udziału przy produkcji filmu o Venomie. Nawet, jeżeli osobiście nie chciałby jej w MCU, jeżeli dostanie odpowiednie wytyczne od Disneya, tak jak kiedyś Sam Raimi, nie będzie miał wyjścia i ją dopisze. Trzeba pamiętać, że w sytuacji zwolnienia Jamesa Gunna z funkcji reżysera, jedyne, co mógł zrobić Faige, to przyjąć werdykt do wiadomości.
Źródło: Sony Pictures
Moim zdaniem, taki scenariusz jak najbardziej może się wydarzyć. Nie wydaje mi się, że Disney zrezygnowałby z koncepcji tego połączenia światów tylko ze względu na prasę Venoma. Nawet jeżeli jest to zły film, kilka rzeczy robi dobrze. Najważniejszą z nich jest więź Eddiego Brocka z kosmicznym symbiontem. Zrozumiałem obu bohaterów, poczułem tę ich relację i polubiłem ten duet na tyle, że chętnie zobaczyłbym ich w lepszej fabule. Tom Hardy to aktor, który nawet w marnie napisaną postać Eddiego zdołał tknąć trochę życia. Jasne, aktor wydaje się rozgoryczony finalnym efektem. W wywiadzie promującym film powiedział, że jego ulubione sceny zostały usunięte. Myślę, że Hardy powróci do roli Eddiego Brocka, zwłaszcza, kiedy dostałby lepszy skrypt. Tak czy siak, obowiązuje go kontrakt, który jeszcze przed premierą podpisał na całą trylogię. Gdyby Venom nie zarobiłby na siebie, warunki umowy mogłyby zostać zerwane. W przypadku sukcesu, to nie byłoby takie proste. Venom rozgrywa się w świecie niepowiązanym z tym znanym z filmów MCU, ale nie widzę przeciwwskazań, żeby je skleić. W Venomie nie zadziało się nic, co wykluczałoby istnienie Avengers. Nie ma potrzeby stosowania jakichś specjalnych zabiegów, postać Venoma może po prostu pojawić się w kolejnym filmie w Kinowym Uniwersum Marvela. Teraz może to zabrzmieć dziwnie, ale wyobraźcie sobie, że pierwszy zwiastun Spider-Man: Far From Home wieńczy efektowne wejście Venoma. Podejrzewam, że odzew byłby co najmniej pozytywny. To mało prawdopodobne, jak już, zostawiłbym coś podobnego na kolejny film z serii o Spider-Manie, ale jak najbardziej wyobrażam sobie taką sytuację. Inną ciekawą opcją byłoby pojawienie się tego samego, efektownego wejścia Venoma w zwiastunie Strażników Galaktyki vol. 3. Jako Agent Venom, symbiont miał już do czynienia z kosmicznymi zawadiakami, więc wyrzucenie tej postaci w kosmos nie byłoby bezzasadne i łatwo je uzasadnić. Sceny interakcji Brocka z symbiontem wskazują, że filmowy Venom pasowałby jak ulał do komediowej konwencji Strażników. Zawsze mógłby zastąpić Draxa Niszczyciela, którego odtwórca ma z Marvelem ciche dni i woli pracować z Jamesem Gunnem. Trudno powiedzieć, jaki będzie następny krok Sony. Nie znam szczegółów umowy Sony z Marvelem, ale domniemywam, że niezależnie od decyzji Marvela, Sony może zapoznać Spider-Mana Toma Hollanda z Eddiem Brockiem Toma Hardy’ego. Że to rozwali spójność w MCU? A dlaczego Sony miałoby się interesować spójnością w MCU? Studio Sony, niczym Warner Bros w kwestii filmów z bohaterami DC Comics, lubi na prawo i lewo szastać ogłoszeniami planów na następne projekty. Jak wiadomo, później większość z nich nie dochodzi do skutku. Wątpię, żebyśmy w najbliższej przyszłości dostali Silver and Black, niemniej pojawienie się obu pań w grze Marvel’s Spider-Man nie musiało być przypadkowe. Sony może sobie przygotowywać grunt pod produkcję filmu o duecie obu pań, a zapoznanie z ich sylwetkami za pomocą świetnie przyjętej gry to na pewno dobra droga.
fot. materiały prasowe
Za to powstanie filmu Morbius the living vampire z Jared Leto w roli głównej jest już przypieczętowane. Zdjęcia do filmu o najsłynniejszym nie-wampirze Marvela mają ruszyć lada dzień. Powtórzę jak jakiś refren, powodzenie tego filmu zależy od pomysłowego twórcy stojącego za projektem. Historię naukowca z rzadką chorobą krwi, który wszczepia sobie gen nietoperza-wampira i przeistacza się w zabójczą hybrydę człowieka z nietoperzem-wampirem, dałoby się przedstawić na wiele sposobów — ze Spider-Manem czy bez. To świetny materiał na body horror, z bohaterem w sytuacji beznadziejnej. Nie lubię tematu kategorii wiekowych, ale w tym konkretnym przypadku warto go podjąć. Jak nakręcić film o krwiopijcy bez odpowiedniej ilości krwi? Przypomnijcie sobie Micheala Morbiusa ze Spider-Man: The Animated Series. Zamiast kąsać ludzi w szyję, jak przystało na szanującego się wampira, Morbius z kreskówki miał w dłoniach przyssawki, którymi pobierał z ofiar życiową energię. To wyglądało jeszcze gorzej, niż brzmi. W serialu adresowanym dla najmłodszych potrafię zrozumieć taki manewr. Wyobrażacie sobie podobny kompromis w kinowej produkcji? Nie twierdzę, że nie da się pokazać sugestywnej przemocy bez kategorii R, ale dla Morbiusa nawet światło słoneczne nie byłoby tak zabójcze, jak ustępstwa producentów filmowych. Jeszcze w tym roku zobaczymy kolejny film Sony ze Spider-Manem, tym razem animację pod przedziwnym polskim tytułem Spider-Man: Into the Spider-Verse. Po zwiastunach obawiam się przeładowania postaciami, ale i tak chętnie wybiorę się na animowanego Spider-Mana. Zwłaszcza że wygląda pięknie i mam wrażenie, że posiada to, czego brakuje Venomowi i zresztą większości średnich filmów. Co to takiego? Twórcza wizja stojąca za projektem, oczywiście.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj