2016. Ech. Chyba długo ten rok kojarzyć się nam będzie przede wszystkim ze stratą naszych idoli. Bo chyba niemal każdy jakiegoś stracił. Ja również. Na różnych etapach życia naprawdę ważni byli dla mnie i Fisher, i Cohen, i Prince. Pewien mój kolega (który siedzi głęboko w trzewiach Wikipedii) pokazał takie zestawienie, że według tejże Wikipedii nie było wcale tak, że w 2016 zmarło więcej znanych ludzi niż we wcześniejszych latach. Wręcz przeciwnie. Z jednej strony – i cóż z takiej statystyki, skoro naprawdę zabolały nas te straty, z drugiej sądzę, że była nie do końca wiarygodna. Może i jest tak, że postaci odnotowanych jako osobne hasła w Wikipedii więcej zmarło w 2014 czy 2015 roku, ale przecież ta baza wciąż rośnie. I może być tak, że dodano ich dopiero w tym roku, choć zmarli 2 czy 3 lata temu i teraz wygląda na to, że wtedy zmarło więcej... Poszedłem w bok, a ten tekst miał być o czymś innym. Wszak czyjaś śmierć, taka autentyczna, to ani zachwyt, ani rozczarowanie, to po prostu smutek. Wracajmy do kultury, do tego co tu się działo i jakoś mocno mną szarpnęło. Zrobiłem sobie listę filmów, które naprawdę mi się spodobały (spośród polskich premier filmowych 2016 roku) i oto ona: Bridget Jones's Baby – ten film naprawdę przywrócił mi nadzieję w świeżość brytyjskiej komedii romantycznej. ‍Deadpool – dokładnie takiej superbohaterskiej wulgarnej niedojrzałości potrzebowałem. ‍Captain America: Civil War – bardzo dobre superbohaterskie kino wykorzystujące dziedzictwo wielu wcześniejszych części i wnoszące coś świeżego. ‍The Jungle Book – mistrzowskie kino dla młodszych. Totalne zatarcie granicy pomiędzy filmem aktorskim a realistyczną animacją, a przy tym świetnie oddany duch Kiplinga. ‍The Accountant – wzorcowe kino sensacyjne. Affleck w świetnej formie, rewelacyjnie dopracowany scenariusz i wszystko na swoim miejscu. ‍Rogue One: A Star Wars Story – wiadomo. Arrival – mądre i dobre SF. Rzadkość. ‍Ostatnia rodzina – polski rodzynek. Naprawdę kawał mięsistego kina o beznadziei życia. ‍Hacksaw Ridge – Mel Gibson znów w świetnej formie. Kino ekumeniczne, które kupuję. ‍Zootopia – najlepsza animacja roku. Czarny kryminał w wersji na disneyowskie zwierzątka. Cudo. Tyle dobrego. Oczywiście mam braki – jak każdy. Wielu rzeczy nie widziałem i będę nadrabiał w przyszłości. Ale tak wygląda uczciwa lista moich zachwytów. A rozczarowania? Tu może ograniczmy się do pięciu filmów i skoncentrujmy bardziej na rodzimych produkcjach (w końcu złe polskie filmy to jedna z moich specjalizacji): GejszaKac Wawa w stylu noir. Największe zło, jakie widziałem w zeszłym roku. Film porażający nieudolnością. I jeszcze Żmuda-Trzebiatowska tańcząca na prowincjonalnej rurze. ‍Hel – tu też takie tańce (acz już nie w wykonaniu pani Marty). Coś w tym jest, że polscy filmowcy odczuwają potrzebę pokazywania, że mamy na prowincji nocne kluby i tak ktoś zawsze na tej rurze fika. Film z cyklu „każdy chce być Lynchem”. O, jak nie polecam... ‍Love & Friendship – jedyna niepolska produkcja w zestawie. Taki offowy film kostiumowy. Nieudolna ekranizacja słabej powieści Austen. Zero scenariusza, zero emocji, pretensjonalność i naciągany humor. ‍Smoleńsk – wiadomo. ‍#WszystkoGra – przerażająco nieudany polski wyrób musicalopodobny. Żal. Do tego było oczywiście mnóstwo małych rozczarowań. Wiele hollywoodzkich filmów, po których spodziewałem się więcej. Którymi chciałem się zachwycić, ale nie było mi dane. I tych komiksowych, i tych fantastycznych, i tych komediowych. Długo by wymieniać. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że w następnym roku będzie znacznie lepiej (nadzieja matką...) i oglądać dalej. Ale muszę przyznać, że te kinowe żale jakoś nie zdominowały mojego nastawienia do zeszłego roku z jednej prostej przyczyny. Z powodu tego, co miałem do oglądania na małym ekranie. I bynajmniej nie mówię w tym momencie o telewizji. Gdy zacząłem sobie podsumowywać rok ze zdziwieniem stwierdziłem, że ja naprawdę rzadko włączałem telewizor. Jakoś nie było specjalnie potrzeby, powodu. Okazało się, że to, co zapewnia mi Netflix i HBO GO całkowicie mi wystarcza, mnie zadowala i nie jestem w stanie tego przejeść. Już sama obecność na Netfliksie wszystkich telewizyjnych Star Treków (28 sezonów (!!!) i jeszcze serial animowany) w zasadzie wystarczyłaby na ten rok, a tego jest tam przecież jeszcze kilkanaście razy tyle i to licząc tylko produkcje, które mnie interesują. Nadrabiam więc różne seriale całymi sezonami, czasem przełączam się na HBO GO i jestem na bieżąco z ich produkcjami (no jednak nie obejrzawszy Westworld, czułbym się jakiś taki uboższy) i to mi wystarcza. Naprawdę. Czuję się naoglądany po uszy. Jeśli czegoś tu nie ma – mam luz. Ot, obejrzę sobie kiedyś, jak już będzie, albo jak wyjdzie na DVD. Taki Belfer na przykład. Zobaczyłem dwa pierwsze odcinki, bo były ogólnodostępne, a z resztą mogę poczekać, aż wyjdzie na płytach. Nie ma pośpiechu. Nie piracę z założenia, a teraz nie mam już nawet poczucia jakiegokolwiek głodu seriali, które do mnie nie docierają. Bo jest tyle dostępnego dobra, że naprawdę i tak nie przejem. Nie wiem, czy to powszechne uczucie – wcześniej, w poprzednich latach, my dziennikarze, krytycy, byliśmy trochę uprzywilejowani – to znaczy mieliśmy czasem (nawet często) dostęp do czegoś wcześniej, inaczej, więcej. I w sumie mamy tak też teraz. Ale dziś chyba już każdy ma w zasięgu tyle, że nie sposób wchłonąć, więc traci apetyt na rzeczy niedostępne i nie robi jakichś głupot. Pewnie poza tymi, którzy uważają, że muszą być zawsze na bieżąco i widzieć wszystko natychmiast, ale to chyba nieuleczalne... A co zwłaszcza polecam? No oczywiście Star Treka. Zawsze. A poza tym i rzeczami oczywistymi to mnie urzekł na przykład serial The Crown i bardzo czekam w kolejnych latach na następne sezony opowieści o Elżbiecie II. Sporo świeżości wniósł też The Ranch - sitcom, jakiego chyba żadna normalna telewizja by nie puściła. A i jeszcze z końcówki roku – serial Ritaduńska produkcja o wyluzowanej nauczycielce. Prosty, obyczajowy, zabawny serial z dystansem, jakiego nie sposób znaleźć ani w produkcjach polskich, ani amerykańskich. Oczywiście dostępny na Netfliksie. Przejdźmy do rzeczy wydrukowanych. Ten rok był dla mnie znacznie bardziej komiksowy niż książkowy. To znaczy książek też wciągnąłem pewnie kilkadziesiąt, ale nic mnie jakoś bardzo nie zachwyciło, zaskoczyło, wstrząsnęło. Ot, autorzy, których lubię, wciąż się sprawdzają (Lee Child, Krzysztof Piskorski, Neal Stephenson), ale nikt gwałtownie nie dołączył do tej listy, ani też nikt nie wstrząsnął w posadach moim literackim światem. Może się po prostu starzeję. Za to w komiksach działo się sporo – pewnie też dlatego, że trochę przy nich pracowałem. Zredagowałem sporą stertkę superbohaterskich tytułów, kilka też przetłumaczyłem. Zacznijmy więc może od bezczelnej autopromocji – niezależnie od mojego wkładu w te tytuły uważam, że warto zajrzeć i poczytać serie: Chłopaki – acz uprzedzam, że to bardzo chamskie i tylko dla dorosłych. Choć może niekoniecznie dla dojrzałych. To komiks antysuperbohaterski w czystej postaci. Thor Gromowładny – świetna saga kosmicznego fantasy, w której znany z komiksów i filmów nordycki bóg staje naprzeciw wyzwania, któremu nie jest w stanie sprostać. ‍Elektra. Assassin – a to już nie seria, a pojedyńczy album. Świetna, skomplikowana opowieść szpiegowska narysowana w sposób, który niejednego zaskoczy. Dzieło sztuki.
Źródło: Egmont
To przede wszystkim polecam z rzeczy, do których przyłożyłem palce, a z innych... o, tu jest morze dobrych tytułów. Każdy fan dobrych opowieści powinien przeczytać serie: Skalp, Gotham Central, Velvet, Saga, Baśnie czy nowego Sandman: Overture. A i polskie komiksy w tym roku naprawdę dały radę. W podsumowaniach roku widzę, że są przede wszystkim dwa obozy. Jedni uważają za najlepsze sympatyczne lokalne fantasy Kościsko KRLa, drudzy epopeję Prosiaka o życiu metalowych muzyków Będziesz smażyć się w piekle. Oba tytuły bardzo zacne i godne polecenia, acz jeśli miałbym wybierać jeden – jestem w pierwszej grupie. Cóż tu jeszcze podsumować. Uczciwie przyznaję, że gier i muzyki w zasadzie nie używam. Pozostaje więc właściwie jeszcze tylko internet i szeroko rozumiana scena. Dla mnie te dwie dziedziny zbiegają się znowu w okolicach, o których już wspomniałem wyżej. Uwielbiam oglądać stand-up i okolice. I najlepiej ogląda się je na Netfliksie i HBO GO. Oba te serwisy dostarczają sporo występów najlepszych światowych twórców (a nawet i czasem polskich) i jest świetnie. Jak wygląda standardowy stand-up pewnie wszyscy wiecie – stoi pan(i) przed mikrofonem i gada coś osobistego, co powinno rozśmieszyć widownię. Ostatnio coraz bardziej kręcą mnie przy tym obrzeża gatunku i twórcy, którzy próbują w różne strony naginać tę formułę. Dwa największe zaskoczenia i zachwyty ubiegłego roku to Bo Burnham – facet, który zaczynał od filmików na YT, więc zupełnie inaczej podchodzi do występów scenicznych, i duet Garfunkel and Oates – dwie sympatyczne panie z gitarami śpiewające bardzo inteligentne i jeszcze bardziej nieprzyzwoite piosenki o różnych seksualnych doświadczeniach. Bo tak w ogóle rzadko który stand-up jest dla dzieci. Żeby nie było, że nie uprzedzałem.    
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj