Maggie

Był wczesny ranek, niebo miało jeszcze odcień ciemnego różu, nie zbladło do błękitu. W tle cicho brzęczało radio, na blacie powoli stygł kubek kawy, a Barney ocierał mi się o kostki, licząc na drugie śniadanie. Deski podłogi skrzypiały jak zawsze. Spojrzałam na kartkę z przepisem, choć właściwie nie musiałam. Od lat piekłam ten chleb i znałam przepis na pamięć, ale był spisany silnym, pewnym pismem Charlesa, lubiłam więc spoglądać na tę kartkę przy pracy. To po prostu należało do mojego rytuału. Ciasto było ciepłe i miękkie, gdy odrywałam je od dłoni i zagniatałam, czując, jak rozciąga się i gęstnieje mi w palcach. Nie powinnam wyrabiać ciasta – pogarszałam tylko w ten sposób artretyzm, który zagnieździł mi się w knykciach po tych wszystkich latach pisania na klawiaturze. Mimo to co tydzień piekłam chleb, choć zwykle do piątku czerstwiał mi i pleśniał. Ktoś zadzwonił do drzwi. Zignorowałam to. Jeśli teraz przestanę, chleb mi nie wyjdzie, a poza tym na głowie miałam istne gniazdo i nadal byłam w szlafroku i kapciach, które dostałam od Charlesa sześć lat temu. Zresztą to pewnie listonosz. Wsunie awizo pod drzwi i sobie pójdzie. Znów rozległ się dzwonek. Westchnęłam i kuchenną ściereczką wytarłam mąkę z rąk. Ktokolwiek to jest – pomyślałam – lepiej, żeby to było coś dobrego. Kiedy otworzyłam drzwi i zobaczyłam Jima w policyjnym mundurze, pomyślałam, że pewnie przyszedł po to żaroodporne naczynie Lindy. Zostawiła je u mnie, gdy przyniosła mi lasagne, a Linda zawsze pilnuje swoich sprzętów kuchennych. Ale wystarczyło, że spojrzałam na jego twarz, a potem na to zdenerwowane chuchro za nim, zapięte pod szyję i w ukrochmalonych błękitach, i już wiedziałam, że nie chodzi o żadne naczynie. – Możemy wejść? – spytał Jim, zdejmując kapelusz i przyciskając go sobie do serca. Znaliśmy się z Jimem Quinnem od szkoły średniej. Pamiętam, jak trącał mnie obgryzionym ołówkiem w tył głowy, żebym mu podpowiadała na historii Ameryki. Jim po prostu nie miał w zwyczaju pytać mnie, czy może wejść do mojego domu. Nagle widziałam tylko ten jego mundur i lśniącą odznakę. – Jim, co się dzieje? – Mój głos zabrzmiał zbyt głośno. – Może siądziemy. – Właściwie nie było to pytanie. Zagonił mnie do mojego domu. Za nim posłusznie dreptała policjantka. – To funkcjonariuszka Draper – powiedział, wskazując kobietę. – Proszę mi mówić Shannon – powiedziała tak cicho, że ledwo ją usłyszałam. – Dzień dobry. – Odwróciłam się z powrotem do Jima. – A teraz powiedz mi, co się dzieje. Jim wziął mnie za ramię i zaprowadził do kuchennego stołu. – Usiądź – rzekł delikatnie, ale stanowczo posadził mnie na krześle, a potem usiadł naprzeciwko. – Maggie, doszło do wypadku. Serce mi zamarło. – Linda? Nic jej nie jest? – Ale choć zadałam te pytania, i tak wiedziałam, że tu nie chodzi o jego żonę. Pokręcił głową. – Lindzie nic nie jest. Wiedziałam. Po prostu wiedziałam. To tego boi się każdy rodzic. Tego dnia, gdy ktoś zadzwoni albo zapuka do ich drzwi i w jednej chwili cały ich świat przestanie istnieć. – Ally – powiedziałam. Skinął głową. Patrzył na mnie tymi swoimi załzawionymi błękitnymi oczami. – Wypadek samolotowy – odparł. Świat zalała biel.

Maggie

– W wypadku samolotowym zaginęła urodzona w Maine Allison Carpenter, lat trzydzieści jeden. Ostatnio widziano ją, jak wsiadała do awionetki na lotnisku Midway w Chicago. Kilka godzin później samolot wysłał wezwanie pomocy i przypuszczalnie rozbił się gdzieś w Górach Skalistych. Trwa poszukiwanie wraku. Pilot, mający prawdopodobnie licencję prywatną, nie został dotąd zidentyfikowany. A już za chwilę doktor Alan Phillips odpowie na państwa pytania dotyczące wirusa, który zbiera żniwo w Boliwii. Pytanie, które nurtuje nas wszystkich, brzmi: Czy wirus ten dotrze aż tutaj? Wyłączyłam radio. Przez tyle lat śledziłam życie innych ludzi. Obserwowałam, jak ich tragedie zmieniane są w przedstawienie. Przypomniałam sobie tę litość pomieszaną z ulgą, że te sprawy nie dotyczą mnie ani nikogo z moich bliskich… A teraz się to zmieniło. Linda zaraz tu będzie – pomyślałam. Słychać już było ryk jej samochodu, wyjechała więc pewnie zza rogu znajdującego się pół kilometra od mojego domu. Kupiła tego cadillaca z dziesięć lat temu od byłego sprzedawcy kosmetyków Mary Kay. Jim nie znosił tego auta i tylko czekał, aż wyzionie ono ducha, żeby kupić jej ładnego, rozsądnego lincolna czy inne auto odpowiednie dla żony komendanta policji. Tymczasem jednak różowy cadillac okazał się – jak i Linda zresztą – nie do zdarcia. Wciąż był na chodzie, a silnik miał tak głośny, że słychać go było w całym Maine. Drzwi otworzyły się na oścież i na progu stanęła Linda. Jej jasne włosy były jeszcze mokre po prysznicu. – Maggie. To wystarczyło. Poczułam, jak coś we mnie pęka. Szloch, który starałam się dotąd zdusić, wyrwał się natychmiast. Rzuciła się do mnie i zaczęła mnie tulić. Nie wiem, jak długo łkałam, ale łzy jeszcze ciekły mi po policzkach, gdy usłyszałam odgłos innego silnika. Z mojego podjazdu wyjechał samochód. Mała policjantka dotrzymała słowa. Otworzyłam oczy, a Linda kucnęła przede mną. – Co mam robić? – Otarła mi łzy grzbietami dłoni. – Nie wiem – powiedziałam. – Nie wiem. – Spojrzałam na nią. – Gdzie ona jest, Lindo? Gdzie ona jest? Wciąż ten obraz przed oczami: Ally leżąca wśród powykręcanych kawałków metalu. Bałam się, że zwymiotuję. – Ciii… Znajdą ją. Na pewno ją znajdą. Posiedziałyśmy chwilę, a Linda głaskała mnie po włosach. W końcu znów mogłam normalnie oddychać. – Przywiozłam ci leki na sen i leki, które pozwolą ci przetrwać dzień. – Zaczęła szperać w swojej wielgachnej torbie i wyciągnęła dwie pomarańczowe buteleczki. – Te są na noc – wyjaśniła, potrząsając buteleczką. – Ambien. Zwala z nóg. A te są na dzień. – Pochyliła się w moją stronę. – Valium – szepnęła, jakby ktoś mógł nas podsłuchiwać. – Zostało mi trochę po tym, jak Jimowi wypadł dysk. Wzięłam je bez słowa i odłożyłam na blat za sobą, wiedząc dobrze, że ich nie tknę. Nie lubiłam brać leków. Nie brałam nawet ibuprofenu na ból głowy. Charles żartował sobie ze mnie i pytał, czy może za jego plecami zapisałam się do Adwentystów Dnia Siódmego, ale ja po prostu nie lubiłam tego uczucia, że nie kontroluję własnego ciała. – Co tu jeszcze dla ciebie mam? Jadłaś coś? Zapakowałam pół chlebka bananowego, który dziś upiekłam, chcesz? A może zrobić ci kanapkę? Na samą myśl o jedzeniu zrobiło mi się słabo. – Nie, dziękuję – powiedziałam, kręcąc głową. Poklepała mnie po ręce. – Zrobię nam herbaty. Wstała i postawiła czajnik na palniku. – Nie musisz tu ze mną siedzieć – powiedziałam, nie odwracając się w jej stronę. – Naprawdę nic mi nie jest. Nie wiem, dlaczego wszyscy tak dziś nade mną skaczą. Zrobiło mi się nagle wstyd, że popłakałam się na jej oczach. Niby była moją najbliższą przyjaciółką, ale to nie miało znaczenia. Nigdy nie płakałam przy ludziach. Nawet przy Charlesie, kiedy jeszcze żył. – Co ty wygadujesz? – oburzyła się. – Niby gdzie bym miała być? Słuchałam odgłosów przygotowywania herbaty i wpatrywałam się w pęknięcie w ścianie. Kiedy to się zrobiło? Poczułam nagły przymus, żeby wstać i natychmiast to naprawić. Zejść do piwnicy po szpachlówkę i szpachlę. Zrobić coś pożytecznego. Cokolwiek. Postawiła przede mną kubek z herbatą i sama siadła z drugim. Przez kilka minut piłyśmy w milczeniu. Barney wskoczył na stół i trącił mnie nosem w policzek. Pogłaskałam go po tym jego długim, rudym futrze. Został na chwilę, mrucząc radośnie, a potem zeskoczył i podszedł do swojej pustej miski. Wstałam i nasypałam mu jedzenia. – Wiedziałaś, że planowała podróż w ten weekend? – spytała Linda. Pokręciłam głową. – Co ona w ogóle robiła w Chicago? To coś związanego z pracą? Poczułam, jak tężeją mi ramiona. – Nie wiem. – I w dodatku prywatnym samolotem. Nie znam wielu ludzi, którzy podróżują prywatnymi samolotami. Może należał do jakiegoś jej klienta? – Proszę cię, Lindo. Przecież mówię, że nie wiem. – W moim głosie słychać było złość. – Przepraszam – mruknęła i spuściła wzrok na kubek. – Nie wiem, co we mnie wstąpiło, że zasypuję cię tymi pytaniami. Jasne, że nie chcesz w tej chwili o tym rozmawiać. To prawda, że nie chciałam o tym rozmawiać. Ale chodziło o coś więcej. Nie znałam odpowiedzi na wszystkie pytania Lindy dlatego, że nie wiedziałam nic o życiu Ally. Wiedziałam tylko jedno, czego nie wiedziała Linda: że nie rozmawiałam z córką od ponad dwóch lat.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj