Do rozwoju charakteryzacji doszło także dzięki coraz bardziej zaawansowanym kreacjom. Pomocne okazało się tutaj szeroko pojęta fantastyka, a zwłaszcza Georges Méliès – genialny francuski iluzjonista i reżyser. Jeszcze pod koniec XIX wieku zaczął tworzyć pierwsze filmy fantastyczne, niemniej to słynna Le Voyage Dans la Luna z 1902 ukazała prawdziwy kunszt pracy charakteryzatora. Chodzi oczywiście o słynną scenę lądowania na księżycu, gdzie w chropowatej twarzy Mélièsa, robiącą za Księżyc, zostaje wbita rakieta. Oczywiście filmy science-fiction czy fantasy wychodziły nie tylko spod ręki francuskiego artysty.
Coraz częściej zaczęły się ukazywać produkcje z takimi bohaterami, do których zagrania aktorzy potrzebowali gruntownej przemiany zewnętrznej. Na początku ubiegłego stulecia premierę miały Czarnoksiężnik z Krainy Oz od Otisa Turnera czy The Blue Bird w reżyserii Maurice'a Tourneura. Jednak to w latach 20. i 30. XX wieku – gdy popularne były filmy grozy – wzrosło zapotrzebowanie na profesjonalistów od charakteryzacji. Jednym z nich okazał się Jack Pierce, który w latach 20. zaczął współpracować z Universal Studios. Pierce nie ograniczał się tylko do nakładania farby czy masek na twarz. W swoim warsztacie korzystał z wielu narzędzi, które miały jak najbardziej realnie oddać nie tylko aparycję monstrów, ale i choćby sposób poruszania się. To dzięki niemu zawdzięczamy przerażający wygląd potwora w filmie Frankenstein z 1931 czy tytułowego The Wolf Mana dziesięć lat później.
Duma i uprzedzenie
Po II wojnie światowej kino zaczęło jeszcze szybciej się rozwijać pod kątem technicznym: zaczęto stosować lżejsze kamery, światłoczułe taśmy oraz bardziej zaawansowane efekty specjalne. Ewolucja dotknęła również profesję speców od przemiany fizycznej odtwórców poszczególnych ról. Odtąd charakteryzatorzy zaczęli być kimś więcej niż tylko zwykłymi fryzjerami i makijażystami aktorów. Wymagana była od nich finezja, zdolności motoryczne oraz znajomość innych dziedzin, głównie ludzkiej anatomii – choćby po to, by wiernie oddać różnorakie rany na ciele. Dostali oni też do rąk nowocześniejsze i mniej zawodne narzędzia pracy, jak np. pianka lateksowa. Pełna profesjonalizacja zawodu charakteryzatora wymusiła powstanie wyspecjalizowanych szkół. Widać to zwłaszcza na przykładzie Polski, gdzie w 1945 została otwarta pierwsza Szkoła Charakteryzacji Artystycznej dla Teatru i Filmu w Łodzi.
Mimo to praca charakteryzatora nadal nie była doceniana w pewnych kręgach. Dowodem na to jest Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej: Oskar od wielu lat był przyznawany w takich kategoriach jak reżyseria, scenariusz czy efekty specjalne, nadal jednak nie było miejsca dla charakteryzacji. Zaczęły zmieniać to dopiero… małpy. Bowiem w 1968 miały premierę dwa filmy science fiction: Planet of the Apes oraz 2001: A Space Odyssey. Pierwszy z nich zdobył Oskara honorowego, właśnie za charakteryzację, za którą był odpowiedzialny John Chambers; drugi natomiast film nie został doceniony przez Akademię Filmową – a to tylko dlatego, że jury było przekonane, że w filmie wystąpiły… prawdziwe małpy. Scena otwierająca film Kubricka stanowiła kamień milowy w charakteryzacji, świadczący o kunszcie Colina Arthura i Stuarta Freeborna. Obok wyżej wspomnianych osób, na przełomie lat 60. i 70. debiutowali tacy czołowi charakteryzatorzy jak Dick Smith (The Exorcist), Rick Baker (Men in Black), Tom Savini (Friday the 13th) czy Stan Winston (Predator).
Zmierzch artystów z garderoby?
Jednak w latach 70. i 80. charakteryzatorzy, jak i aktorzy zaczęli bać się o przyszłość swojego zawodu. Powodem obaw był rozwój efektów specjalnych na dwóch frontach. Pierwszy z nich to udoskonalone mechaniczne efekty, zwłaszcza animatronika oraz praca lalkarzy. Największe obawy budziły jednak efekty generowane komputerowo. Już TRON oraz Star Trek II: The Wrath of Khan – pierwsze filmy z CGI – rodziły pytania o przyszłość kina, ale to dopiero postać witrażowego rycerza z filmu Young Sherlock Holmes wywołała prawdziwy strach u niektórych filmowców starej daty. Obawy okazały się jednak częściowo bezpodstawne. Aktorzy nie stracili swojej pracy, bo okazali się potrzebni do animowania swoich bohaterów – czy to za pomocą skanowania całej sylwetki aktora dla postaci wykreowanej poprzez morphing (Terminator 2: Judgment Day), czy przy użyciu technologii motion oraz performance capture (Andy Serkis jako Gollum czy małpa Cezar).
A charakteryzatorzy? Owszem, przy skomplikowanych scenach są coraz rzadziej potrzebni, gdzie część ich obowiązków jest przejmowana przez speców od animacji komputerowej. Podobnie jest w przypadku "zwyczajnie" wyglądających postaci – doskonały przykład stanowią tutaj T-800 w dwóch ostatnich Terminatorach oraz Tarkin i Leia w Łotrze 1, czyli bohaterowie, którzy mogliby przecież być odegrani stuprocentowo przez żywych aktorów. I, jakby nie spojrzeć, jest to zrozumiałe. Takie filmy jak Tron: Legacy czy nadchodzący The Irishman, dzięki komputerowym sztuczkom, pozwalają starym aktorom wyglądać tak samo jak jeszcze w czasach ich świetności. Odmłodzenie aktora o dwadzieścia czy trzydzieści lat przy zastosowaniu konwencjonalnej charakteryzacji jest trudne. Trudne, ale nie niemożliwe, co doskonale pokazał Kurt Russell w najnowszym filmie Marvela, czyli Guardians of the Galaxy Vol. 2. Grany przez niego Ego może nie wygląda jak "młody, grecki bóg", ale nie wygląda też na mężczyznę przed siedemdziesiątką. Zminimalizowanie zmarszczek i innych cech starości uzyskano głównie dzięki sprytnym zabiegom z włosami czy kostiumem, na koniec szlifując całość w komputerze. Odmłodzenie Russella przez Dennisa Liddiarda pokazuje, że w przemyśle filmowym nadal jest miejsce dla speców od charakteryzacji, którzy zachowaliby magię i rzemiosło dawnego kina.
Dlatego też trudno mówić o czekającym obecnych charakteryzatorów bezrobociu. Trzeba także pamiętać, że wygenerowanie fotorealistycznych postaci ludzkich oraz humanoidalnych nadal dużo kosztuje. Dlatego we współczesnych filmach charakteryzacja nadal odgrywa ważną rolę, stanowiąc półśrodek będący podstawą całej wizualizacji postaci, której finalny efekt uzyskuje się dopiero komputerowo w postprodukcji. Przykładami takich bohaterów są Lord Voldemort, Bill Turner z Piratów z Karaibów czy wyżej wspomniany Ego. Zresztą sami charakteryzatorzy są nadal potrzebni w innych branżach niż filmowa i telewizyjna. Mowa nie tylko o świecie teatru czy mody, ale także nowszych dziedzinach artystycznych. Pomoc przy teledyskach (zwłaszcza od czasów rewolucyjnych klipów Michaela Jacksona) oraz przy modelach cosplayowych i uczestnikach sesji LARP stanowi uzupełnienie pracy – a może nawet przyszłość? – dla wielu zdolnych makijażystów.
Charakteryzacja w przemyśle filmowym ewoluowała – od sztucznych wąsów i prostego makijażu, aż do podstawy dla CGI. Nie tylko aspekt techniczny się zmieniał, ale i rola, jaką odgrywała charakteryzacja. Kiedyś wyłącznie nakreślająca cechy fizyczne i osobowościowe bohatera, stała się teraz narzędziem marketingowym, w budowaniu wizerunku aktora. Bo z kim nam się kojarzy Arnold Schwarzenegger, jeśli nie z cyborgiem w skórzanej kurtce na motocyklu? Tak samo Sylvester Stallone będzie niemal każdemu przypominać spoconego boksera z podbitym okiem, Hugo Weaving agenta w przeciwsłonecznych okularach, a Heath Ledger szaleńca, który maluje twarz białą farbą i krwistoczerwoną szminką.
W każdą niedzielę o 12:30 w CANAL+ DISCOVERY emitowana jest seria Po drugiej stronie kamery, która odkrywa kulisy pracy filmowców, także wybitnych polskich charakteryzatorów. W programie sekretami swojej pracy podzielą się: Krzysztof Rak – autor scenariuszy m.in. do filmów „Bogowie” i „Sztuka kochania”, Grzegorz Łoszewski (”Komornik”), a także Krzysztof Zanussi, Jerzy Stuhr i Ilona Łepkowska.
- 1
- 2 (current)