Możecie znać ją z produkcji, takich jak Król, Noc w przedszkolu i Erotica 2022, a jeśli wybraliście się na Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, to także z Imago i Święty. Prywatnie to uśmiechnięta i rozgadana dziewczyna z Gdańska, która lubi czytać książki i jadać samotnie obiady.  Na tegorocznej 21. edycji festiwalu filmowego Tofifest miałam okazję porozmawiać z Leną Górą  tuż przed spotkaniem z widzami Roving Woman. Aktorka i współscenarzystka opowiedziała mi o „łobuzerskim” planie na film i wyjaśniła, dlaczego tak wiele scen wystarczyło nakręcić tylko jeden raz. Zdradziła też, w jakim języku najbardziej lubi Szekspira. 

Lena Góra o Roving Woman [WYWIAD]

Roving Woman jest wiele scen, w których jesteś zupełnie sama na ekranie. Praktycznie cały ciężar spoczywał więc na twoich barkach. Czy było to stresujące? To nie ma znaczenia. Kiedy jestem daną postacią, kamera nie istnieje. Sara nie widzi kamery, więc dla mnie też jej nie ma. W filmie jest także wiele długich scen, które nie były w żaden sposób skracane, edytowane czy przerabiane. Ciekawi mnie, czy podczas kręcenia ich potrzebowałaś kilku prób, by zdobyć idealne ujęcie? A może byłaś jak Juliusz Cezar: „przybyłaś, zobaczyłaś, zwyciężyłaś”? Mieliśmy bardzo nietypowy, łobuzerski plan na ten film. Robiliśmy to, co czuliśmy w danym momencie. Dzięki temu tak naprawdę prawie nic nie musieliśmy powtarzać. Choć czasami potrzebowaliśmy czegoś konkretnego i wracaliśmy do danego ujęcia, to większość tego, co jest na ekranie, to pierwsza próba. Widać, że dobrze czujesz się w skórze Sary. Niekoniecznie. Dla mnie praca nad postacią zaczyna się na długo przed tym, zanim zacznę ją grać. A kiedy w końcu ją zrozumiem – kim jest, skąd pochodzi, czego się boi, co ją swędzi, czy ma na sobie majtki i kiedy po raz ostatni wzięła prysznic – to dopiero wtedy zaczynam nią być. Swoją drogą, co do tego łobuzerskiego planu, przypomniało mi się, co Michał Chmielewski [reżyser Roving Woman – przyp. red.] miał do powiedzenia na ten temat. W jednym z wywiadów opowiadał, że byliście bardzo otwarci na ludzi, których spotykaliście w drodze, że byliście gotowi na to, by modyfikować scenariusz w trakcie kręcenia. Stąd pytanie: ile z tego, co widzieliśmy na ekranie, było improwizacją? Bardzo dużo. To opowiedz kulisy chociaż jednej takiej sceny. Na przykład scena z telefonem. Dla czytelników, którzy jeszcze nie wiedzą, o co chodzi: kręciliśmy Roving Woman tak, że niektóre sceny były nagrywane ukrytą kamerą, schowaną na tyłach samochodu. Dlatego część osób, które widać na filmie, nie wiedziało, że są nagrywane, dopóki nie podjeżdżał do nich samochód producencki z prośbą o zgodę na wykorzystanie materiału. Stąd sceny, w których ja jako Sara przeżywam autentyczne spotkania z przypadkowymi ludźmi. Jedną z rzeczy, które jako Sara musiałam zdobyć w trakcie podróży, jest telefon… Tak, dobrze ją pamiętam. No właśnie. Jako Sara musiałam zdobyć od kogoś telefon. Zawsze, gdy byłam sobą, czyli Leną, nie sprawiało mi to żadnego problemu. Pierwsza osoba, którą poprosiłam o telefon, zawsze mi go pożyczała. Co innego Sara, która jest ode mnie delikatniejsza, wrażliwsza, bardziej nieśmiała i trochę dziwaczna. Dzięki niej mogłam lepiej zrozumieć ludzi, którzy mają problem z nawiązywaniem kontaktów. Próbowaliśmy nakręcić tę scenę przez cały dzień i nikt nie chciał mi pożyczyć telefonu. Gdy w końcu znalazłam kogoś, kto był gotowy mi go pożyczyć, nakręciliśmy scenę, którą widać w filmie. To był nasz jedyny „take”. Ta scena jest dla mnie bardzo wzruszająca. Kobieta, która pożyczyła mi telefon, nie wiedziała, że jest nagrywana. Dzięki temu udało nam się uchwycić całkiem autentyczny portret Ameryki. Prześledźmy tę scenę: kobieta, na środku pustkowia, spotyka dziewczynę, która wychodzi z samochodu na bosaka. Sara wygląda okropnie, być może nawet jak narkomanka. Wymyśliłam sobie, że dam tej kobiecie w zastaw moje kluczyki do samochodu, więc bohaterce udaje się wreszcie zdobyć upragniony telefon. Gdy dzwoni, kobieta przez cały czas podsłuchuje jej rozmowę; słyszy, że matka nie pozwala wrócić dziewczynie do domu, że dziewczyna przyznaje, że przechodzi teraz przez bardzo trudny okres. W końcu Sara oddaje jej telefon. A kobieta z wielkim uśmiechem na twarzy mówi jej: „have a nice day!”.
fot. materiały prasowe Tofifest
Kiedy oglądałam tę scenę w kinie, byłam święcie przekonana, że to ten moment, gdy w końcu ktoś pomoże Sarze. Po twarzy tej kobiety było widać, z jaką uwagą śledziła całą rozmowę. To ciekawe, że nie było tego w scenariuszu. Jedyna osoba, która pożyczyła telefon Sarze, nie chciała jej pomóc.    Gorzej. Postanowiła pożegnać się z nią ze sztucznym uśmiechem, życząc miłego dnia. Podobała mi się ta scena, ponieważ była kręcona w ciekawy sposób, przez pryzmat brudnej szyby samochodowej. Roving Woman było wiele ciekawych ujęć, kręconych gdzieś z boku albo z tyłu, wręcz niedbale. To trochę przeciwwaga dla do bólu estetycznego kina artystycznego, w którym każdy element scenografii musi stać równo. Jestem ciekawa, czy to także była część waszego łobuzerskiego planu. Byliśmy bardzo konsekwentni w tym, w jaki sposób chcemy opowiedzieć tę historię. Operowaliśmy niewielkim budżetem, ale za tę samą kasę moglibyśmy nakręcić niesamowite krajobrazy. W końcu mieliśmy piękną pustynię na wyciągnięcie ręki. Jednak raz za razem rezygnowaliśmy z tego. Chcieliśmy opowiedzieć prostą historię, zza zabrudzonego okna, gdzie w centrum są emocje Sary, a nie „production value” czy ładne widoki. Wielu początkujących twórców zachwyca się tym, ile są w stanie pokazać, przez co nie byliby gotowi na taki krok. Według mnie dzięki temu, że my się na to zdecydowaliśmy i konsekwentnie się tego trzymaliśmy, mogliśmy naprawdę pokazać wewnętrzną podróż Sary. I chyba właśnie to sprawiło, że mogę tu dziś z tobą siedzieć i opowiadać o filmie. To ciekawe. Od paru dni oglądam festiwalowe filmy. Większość z nich jest wizualnie dopieszczona, co w pewnym momencie zaczęło mi trochę przeszkadzać. Gdy masz do czynienia z intymną historią, te wszystkie sztuczne, wymuskane elementy trochę wybudzają cię z transu i przypominają, że to tylko film. Pod tym względem Roving Woman było powiewem świeżego powietrza. Zgadzam się z tobą całym sercem. Jestem wielką fanką Michała [Chmielewskiego – przyp. red.] i dlatego cieszyłam się, że będziemy razem pracować nad tym filmem. Gdy zgodził się na współpracę, był bardzo młodym twórcą, świeżo po szkole filmowej. Jednak wjechał na plan bez strachu, że to będzie jego pierwszy film. To wielka odwaga. Jednocześnie nie czuł potrzeby, by pokazać, czego to on nie potrafi. Podobnie jest z aktorstwem. Nie musisz wykorzystać całego swojego wachlarza umiejętności na jedną scenę, by wzruszyć widza. Jednak wielu młodych artystów nie może tego zrozumieć, przez co niszczą film, który przestaje być tworzony dla publiczności, a staje się formą masturbacji.    Przepadam za subtelną grą aktorską. Ostatnio zachwycam się rolami Florence Pugh. A ty masz swoich ulubionych aktorów lub aktorki, którzy osiągnęli mistrzostwo w tej sztuce? Ojej, oczywiście, że tak! Całe mnóstwo. River Phoenix, jego brat, Joaquin Phoenix, Christopher Walker, Mads Mikkelsen, Tilda Swinton, Chloë Sevigny – to tylko kilka nazwisk. Nie można jednak zapomnieć, że czasem wiele zależy od reżysera, który może wymagać od aktora nieco bardziej dramatycznego występu. Jednak jeśli chodzi o Roving Woman, Michał dał mi wolną rękę i mogłam pokazać Sarę tak, jak czuję.   Rozgadałyśmy się, zaraz skończy nam się czas, a jest jeszcze jedna rzecz, o którą koniecznie chciałam zapytać. Skoro to taki łobuzerski film, w którym było mnóstwo improwizacji, to jak wyglądała praca nad scenariuszem? Coś trzeba było napisać, nawet jeśli potem lecieliście "na spontanie". Praca wyglądała wspaniale, bo Michał jest najlepszy na świecie. Był otwarty na historię, z którą do niego przyszłam. Nie miał potrzeby, by pokazać mi, że jest wielkim reżyserem. Był po prostu szczęśliwy, że może opowiedzieć tę historię. Słuchał mnie, więc i ja go słuchałam.
Fot. Materiały prasowe
Polecałaś książkę Droga Artysty, prawda? Jako książkoholiczka, muszę wiedzieć, co jeszcze czytasz.   Wiesz co, tam, gdzie mieszkam, a przynajmniej w samym Los Angeles, każdy ma ją na stole… I tak jak powiedziałaś w jednym z wywiadów – używa jako podkładki pod kubek? [śmiech] Tak [śmiech]. Jest w niej wiele rzeczy, które lubię, na przykład ranki z samym sobą. W Roving Woman dopiero wtedy, gdy ktoś kopnął Sarę w dupę i wygonił z domu, zaczęła poszukiwać jakiejś relacji z samą sobą, a to przecież coś niesamowicie ważnego. Jednak kilka rozmów temu – trochę już siedzę na tej kanapie [śmiech] – wspominałam o innej książce. Chodzi o Potęgę mitu Josepha Campbella. Autor opowiada w niej o czymś, co jest dla mnie niesamowicie ważne. Mianowicie w kółko opowiadamy te same historie: o paziu, o parze, o królu, o zakochanych, o zdradzie. Notorycznie odgrywamy te same role i sytuacje. Kiedy zaczynasz widzieć ten schemat, to zaczynasz śmiać się trochę z samego siebie i własnych problemów. A to potrafi mieć zbawienny wpływ na człowieka. Poza tym mogłabym o książkach nawijać w kółko. Dzisiaj na koszulce mam na przykład okładkę Lolity Vladimira Nabokova. Polecam przeczytać ją albo po rosyjsku, albo po polsku. Ja przy pierwszej lekturze miałam styczność z angielską wersją, która w ogóle nie oddaje ducha oryginału. Tłumaczenie wiele zmienia. Weźmy Władcę Pierścieni w genialnym przekładzie Marii Skibniewskiej. Właśnie. Jeśli ma się taką możliwość, dobrze czytać książki w języku, w jakim je napisano. Na przykład Milan Kundera po angielsku i po czesku, to zupełnie inna bajka. Choć ja lubię również polską wersję, której jest jakoś bliżej do ducha oryginału. Planuję lekturę Nieznośnej lekkości bytu, więc wezmę sobie tę radę do serca. W ogóle język polski potrafi być niesamowicie delikatny i poetycki. Tak. Ja tego doświadczyłam, grając w spektaklu Romeo i Julia w teatrze w Trójmieście. Pamiętam, jaki piękny był ten Szekspir po polsku: „Zimny dreszcz trwogi przebiega przez żyły. I mrozi we mnie całe ciepło życia. Przywołam je z powrotem, będzie raźniej: Marto!”. Później nauczyłam się go po angielsku. I to już nie było to samo. Czułam, że po polsku było lepsze. Choć to pewnie dość subiektywne i wiąże się także z pewnym sentymentem. Bardzo jarają mnie języki i percepcja sztuki. Zwłaszcza pisanej. Można inaczej odbierać ten sam tekst, w zależności od tego, w jakim jest języku.
Fot. Materiały prasowe
W dzieciństwie czytałam wiele rodzimych nowelek i opowiadań; Bolesława Prusa, Elizy Orzeszkowej, Henryka Sienkiewicza. Nie dziwię się, że wolisz polskie wersje, ponieważ to właśnie ich teksty rozpaliły we mnie miłość do naszego ojczystego języka. Wcześniej powiedziałaś jednak coś ciekawego, do czego chciałabym wrócić. Wspomniałaś o randkach z samym sobą. Wydaje mi się, że w Polsce, gdy idziesz sam do kina albo do restauracji, ludzie wciąż patrzą na ciebie jak na dziwaka. Też to zauważyłaś? To dość obszerny temat. Ja zawsze dużo czasu spędzałam we własnym towarzystwie. Nawet dzisiaj, na festiwalu, mimo dość napiętego harmonogramu, wymknęłam się, by iść sama na obiad. Co prawda i tak mnie ktoś znalazł [śmiech], ale miałam chociaż godzinkę dla siebie. Muszę przyznać, że ostatnio sporo jadam sama. I mogę wtedy naprawdę rozejrzeć się, przyjrzeć ludziom. Do tego stopnia, że gdy wreszcie wyjdę ze znajomymi na drinka, denerwuję się, że ciągle muszę z kimś rozmawiać [śmiech], a chciałabym po prostu popatrzeć. My, jako ludzie, trochę za mało patrzymy, bo jesteśmy ciągle zajęci innymi. Mnie to męczy i polecam każdemu, by spędzić trochę czasu z dala od ludzi i telefonu, z samym sobą.   Ostatnio tłumaczyłam to znajomym z pracy. Rzadko widzimy się na żywo, więc nie są przyzwyczajeni, że muszę trochę pobyć sama. A ja lubię trochę czasu spędzić ze sobą, obejrzeć na spokojnie jakieś nowe miejsce, pomyśleć przy kawie. Chyba dlatego spodobał mi się przekaz Roving Woman: każdy potrzebuje takiej solowej wycieczki, by poznać samego siebie.   Właśnie! Zaraz uciekasz na spotkanie z widzami Roving Woman. Jakie pytania chciałabyś od nich usłyszeć? Od ponad roku jeżdżę ciągle na różne festiwale i rozmawiam z ludźmi. Kocham to. Pytania często się powtarzają i czasem odpowiadam już machinalnie, jednak staram się tego unikać i dawać świeżą perspektywę. Dzisiaj na pewno chciałabym usłyszeć personalne, dzikie, trudne pytania. W ogóle chciałabym, by ludzie nie bali się zadawać pytań. Myślisz, że dziennikarze się ciebie boją? Większość ludzi boi się innych ludzi. Ja jednak staram się walczyć ze strachem. Mało ze sobą rozmawiamy i czasem kłamiemy, bojąc się odrzucenia. A nawet palimy, pijemy i ćpamy, by wreszcie ze sobą normalnie porozmawiać. Ale w takim stanie stajemy się też mniej ciekawi. Chciałabym, byśmy mogli być trzeźwi i nie bali się zadawać pytań tak, jak po kilku mocnych drinkach.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj