Złota era literatury hard SF już dawno dobiegła końca, ale świat kultury nie odwrócił się od nauki. Pojawienie się i upowszechnienie filmów zmieniło sposób, w jaki próbujemy przewidzieć przyszłość ludzkości. Rolę popularyzatora futuryzmu przejęła kinematografia.
Isaac Asimov, Arthur C. Clarke, Philip K. Dick, Frank Herbert, H.G. Wells czy Stanislaw Lem. To tylko garstka spośród wybitnych autorów, którzy wyznaczali kierunek rozwoju fantastyki naukowej. Łączy ich coś jeszcze; wszyscy umarli, a wraz z nimi na dalsze tory odstawiono literaturę hard SF. Złoty okres jej rozwoju już dawno dobiegł końca i choć na rynku wydawniczym nadal funkcjonują poczytni pisarze wyspecjalizowani w tym gatunku, fantastyka naukowa nie ma już tak dużej siły przebicia, jak w XX wieku. Przynajmniej w branży czytelniczej, gdyż jej rolę przejęło nowe, dalece bardziej immersyjne medium. Kinematografia.
Przez lata słowo pisane było jednym z najprostszych sposobów konsumowania treści, zarówno tych o użytkowych, jak i stricte rozrywkowych. Choć możemy ubolewać nad dramatycznym poziomem czytelnictwa w Polsce, nie powinno nas dziwić, że to sztuka obrazkowa zaczyna wieść prym w kulturze i przyciągać do siebie znacznie szersze grono odbiorców. Kiedy spojrzymy w najnowsze statystyki czytelnictwa i porównamy je z danymi box office, uświadomimy sobie, że literatura rozrywkowa jest w odwrocie.
Pod koniec 2019 roku redakcja Wprost postanowiła na bazie raportu Nielsen Book Research oszacować, który autor sprzedał najwięcej książek w okresie od 1 stycznia do 18 listopada 2019 roku. Panel Nielsena bierze pod uwagę wyłącznie 300 księgarń stacjonarnych oraz dwa sklepy internetowe, dlatego dane wyjściowe pomnożono przez 8, aby oddać sprzedaż w skali ogólnopolskiej. Gdyby podobną metodologię zastosować podczas analizy danych całorocznych, okazałoby się, że najbardziej poczytnym pisarzem 2019 roku był Remigiusz Mróz z liczbą sprzedanych książek przekraczającą 1,63 mln egzemplarzy.
Wynik więcej niż przyzwoity, jednak na tle polskiego box office nie wydaje się aż tak imponujący. W 2019 roku Król lew przyciągnął do kin 2,52 mln widzów, a Mroza prześcignęły jeszcze takie produkcje jak Kraina lodu 2, Miszmasz czyli Kogel Mogel 3, Joker, Polityka oraz Avengers: Koniec gry. A mówimy tu jedynie o liczbie sprzedanych biletów. Dodajmy do tego wydania DVD, pirackie kopie, które zaczynają krążyć po sieci tuż po premierze czy pojawienie się najnowszych Avengersów w HBO GO przed końcem roku, a uświadomimy sobie, jak duży zasięg osiągają topowe produkcje kinowe. Dorzućmy jeszcze 4 godziny, 16 minut i 4 sekundy, jakie każdego dnia statystyczny Polak spędza przed telewizorem. Kultura obrazkowa wypiera kulturę pisma, a wraz z nią zmienia się medium stanowiące główny nośnik kultury.
Film może uczyć, bawiąc
Nie brnijmy jednak zbyt głęboko w kryzys czytelnictwa w Polsce, nie o tym jest ten tekst. Tych kilka liczb i faktów stanowi jednie pretekst do rozważań na temat tego, co stało się z fantastyką naukową. Po odejściu mistrzów gatunku na horyzoncie pojawili się oczywiście nowi wizjonerzy z Cixin Liu na czele, jednak to nie oni są motorem napędowym popkultury, a dzieła o większej przystępności i dostępności.
W finalnym rozrachunku nawet ci najbardziej poczytni autorzy nie mają bowiem szans w starciu z mediami społecznościowymi, filmami czy serialami. Pochłonięcie książki z gatunku science fiction wymaga spędzenia z nią kilku długich godzin, w tym czasie można obejrzeć kilka(naście) odcinków serialu, który będzie skierowany do podobnej grupy odbiorców. Ludzi poszukujących przyjemności w doświadczaniu nauki. Wszak książki z gatunku fantastyki naukowej to nic innego jak próba oswojenia nowych technologii poprzez wtłoczenie ich w ramy fabularne i opisanie w taki sposób, aby średnio rozgarnięty laik był w stanie zrozumieć podstawy ich funkcjonowania bez konieczności doktoryzowania się z fizyki, matematyki, genetyki, kosmologii czy informatyki. Medium audiowizualne sprawdza się w tej roli równie dobrze – jeśli nie lepiej – niż książka.
Teoria wielkiego podrywu była dla wielu widzów objawieniem. Oto okazało się, że o nauce i technologii można opowiadać, z humorem, bez zbędnego nadęcia, a przy okazji regularnie przyciągać przed ekrany kilkanaście milionów wiernych widzów. Twórcom udało się odczarować archetyp postaci nerda, przemienić frajerów w bohaterów. Choć końcowe sezony cieszą się największą popularnością, to pierwsze trzy najlepiej wstrzeliły się w rolę narzędzia do promowania nauki przez popkulturę.
Oczywiście Teoria Wielkiego Podrywu nie była prekursorem filmowego nerdowstwa, kinematografia wielokrotnie eksploatowała tę tematykę. W tym miejscu warto wspomnieć artykuł Michaliny Redy poświęcony filmowemu wizerunkowi nerdów, który dobrze naświetla to zagadnienie. Serial Chucka Lorre'a oraz Billa Prady’ego istotny jest z innego powodu. Jego debiut zbiegł się bowiem z początkiem ery mediów społecznościowych i okazał się genialnym motorem napędowym dla popkultury przesiąkniętej nauką.
Facebook powstał w 2004 roku. YouTube w 2005. Rok później zadebiutował Twitter. W 2007 Netflix rozpoczął świadczenie filmowych usług streamingowych i pojawił się pierwszy sezon Teorii Wielkiego Podrywu. A w międzyczasie miłośnicy programów popularnonaukowych mogli zagłębić się w świat Pogromców Mitów, którzy przez 14 sezonów (od 2003 do 2016 roku) tłumaczyli i pokazywali sposób funkcjonowania technologii, popełniając przy okazji masę błędów, które w locie starano się naprawić.
W starciu z taką rzeczywistością książki hard SF były na straconej pozycji. Powszechnie dostępny internet oraz programy i seriale o popularnonaukowym zacięciu sprawiły, że rozmawianie o nauce nagle stało się prostsze i łatwiejsze. Narodzili się także celebryci technologiczni pokroju Elona Muska, który być może nie pisze książek, ale robi to, co napędzało do działania autorów złotej ery fantastyki naukowej. Sprzedaje nam marzenia o lepszym jutrze, podboju kosmosu oraz futurystycznych technologiach ułatwiających i uatrakcyjniających nasze życie.
Lem kusił nas wizją podróży kosmicznych, Musk spełnia to marzenie na naszych oczach. Literatura SF dla wielu odbiorców kultury mogła stracić na atrakcyjności, gdyż o wiele łatwiej sięgnąć nam gwiazd, oglądając prezentacje SpaceX bądź zagłębiając się w serialowym uniwersum, dla którego nauka stanowi punkt wyjścia do opowiadania historii.
Takim dziełem jest wszakże popularne Czarne lustro, duchowy spadkobierca klasycznej literatury hard SF. Nowe technologie i ich wpływ na społeczeństwo to główny motor napędowy serialu, człowiek stanowi tu jedynie tło opowieści. Gdyby poddać Czarne lustro dehumanizacji, każdy odcinek stałby się rozprawką naukową na temat zagrożeń płynących z niewłaściwego wykorzystywania konkretnych technologii.
Najlepsze filmy science fiction w historii według magazynu Empire
Pobieżne przejrzenie biblioteki Netflixa oraz kinowych debiutów ostatniej dekady pozwoli odkryć więcej dzieł osadzających naukę jako jednego z głównych bohaterów. Star Trek nie jest już jedynym popularnym serialem SF, który nie traktuje technologii po macoszemu. Mieliśmy Podróżników i Dark, w których rozważano problematykę podróży w czasie i Biohakerów poruszających etyczne aspekty biotechnologii. Pierwszy sezon Altered Carbon to świetna ekranizacja powieści o poszukiwaniu nieśmiertelności w technologii, a Interstellar dobrze zobrazował wygląd i zachowanie czarnej dziury.
Co wspólnego mają wszystkie wymienione produkcje? Wbrew pozorom nie tylko nieco poważniejsze podejście do nauki niż w przypadku typowej space opery. Nie tylko opowiadają o nowych technologiach, próbują także tłumaczyć, jak działają oraz jakie zagrożenie stanowią dla naszego społeczeństwa. Nawet najznakomitsza literatura SF nie będzie miała takiej siły przebicia, gdyż wymaga od odbiorcy nie tylko skupienia, ale i wyobraźni.
Twórcy sięgający po opowieść audiowizualną pozwalają odbiorcy w pełni zanurzyć się w świecie nauki. Usłyszeć go i zobaczyć, jak działa. To o wiele prostszy sposób wyobrażania sobie technologii, o których dowiadujemy się po raz pierwszy, niż konstruowanie ich w naszej głowie od zera, bazując wyłącznie na narracji przedstawionej przez autora. A dziś pokazanie tego wszystkiego jest prostsze niż kiedykolwiek wcześniej. Dysponujemy komputerami zdolnymi do generowania hiperrealistycznej grafiki, dlatego o wiele łatwiej uwierzyć nam w funkcjonowanie wynalazków z Czarnego lustra niż w istnienie gumowych kosmitów z pierwszych Star Treków.
Żyjemy w erze odrodzenia fantastyki naukowej, choć w nieco innej, bardziej popkulturowej formie. Książki z tego gatunku nadal będą się ukazywać i przyciągać do siebie miliony czytelników zafascynowanych futurologią. Jednak wydaje mi się, że rola popularyzacji nauki poprzez rozrywkę spoczywa obecnie w rękach twórców sztuki wizualnej, wysokobudżetowych filmów i seriali SF.
Gdzieś na horyzoncie majaczą oczywiście gry komputerowe, które z roku na rok coraz mocniej przebijają się do mainstreamu. Nie zdziwię się, jeśli za kilka lat to one będą dyktowały sposób popularyzacji nauki. W końcu nie tylko pobudzają zmysły wzroku i słuchu, umożliwiają również wejście w interakcję z cyfrowym otoczeniem. Tego nie oferują ani książki klasyków fantastyki naukowej, ani najlepsze filmy i seriale SF.
No, może poza Bandersnatchem.