Avengers: Koniec gry to perła w koronie MCU. Prawdziwa uczta na poziomie fabularnym i realizacyjnym, która przytłoczy swoim rozmachem, wyniesie nas w mentalną stratosferę i doprowadzi do łez. To jedyna w swoim rodzaju podróż, czasami tak piękna, że aż onieśmielająca.
Wypełniło się. MCU, bez dwóch zdań najpotężniejszy okręt na popkulturowym morzu, ten, którego załoga bawiła nas przez lata, wzruszała do łez, dostarczała rozrywki w trudnych do opisania ilościach i zabierała w rejony, do jakich wcześniej nieśmiało chcieliśmy doczłapać jedynie w ramach dziecięcych marzeń, dotarł już do kresu swojej pierwszej podróży. Avengers: Koniec gry przychodzi więc wśród huku wybuchów i gruchotania kości, ale i w grobowej ciszy. Z jednej strony swój finał znajduje batalia Mścicieli z Thanosem, z drugiej zaś Kinowe Uniwersum Marvela przeobraża się na naszych oczach i bezpowrotnie przemija w formie, jaką znaliśmy. Jeszcze ten jeden ostatni raz Tony Stark, Steve Rogers, Natasza Romanow i cała kompania naszych – co tu dużo mówić – przyjaciół zasalutują nam, a później odejdą gdzieś, w nieznane, niektórzy z nich znikną na zawsze. W Końcu gry spotykają się nie tylko wszystkie postacie, ale i każda z obecnych w projekcie konwencji. Wszystko to, co w MCU najlepsze i najpiękniejsze: powaga będzie szła ramię w ramię z humorem, walka na zatracenie z cyrkowymi popisami trupy szaleńców. To pierwszorzędny destylat, film jawiący się jak unikalne zespolenie każdej z odsłon uniwersum. Nawet jeśli ta opowieść jest momentami na bakier z logiką, a ekspozycja jednych postaci odbywa się kosztem innych, to wciąż mamy tu do czynienia z perłą w koronie całego przedsięwzięcia. Tak, płakałem jak nieopierzony podrostek nad trumną Starka, tak, ze ściśniętym gardłem obserwowałem, jak za plecami umęczonego Capa wyłania się nadzieja. Teraz jestem już w domu, a w mojej głowie trauma miesza się ze świadomością, że oto idzie nowe. Chciałoby się powiedzieć: umarł król, niech żyje król!
Nieprzypadkowo w pierwszej kolejności chcę odwołać się do Waszych emocji. To, jak ocenicie ostatnią odsłonę MCU, zależy bowiem od przyjętej perspektywy. Jeśli zdacie się na serducho, to u wrót finału filmu Wasz umysł i tak eksploduje w ramach ekstatycznego uniesienia: wchodzimy przecież w stan mentalnego rozgardiaszu, a bracia Russo walą w nas kolejnymi salwami fabularnymi i wizualnymi, nie dając nawet chwili wytchnienia. Jeśli zaś górę weźmie jednak rozum, to zaczniecie psioczyć: choćby na nie wiadomo skąd pochodzące asgardzkie zbroje i pegaza Walkirii, przedziwnie działające projekcje wspomnień Nebuli czy zastanawianie się nad tym, dlaczego Kapitan Ameryka w trakcie podróży na Vormir nie zszedł na zawał, skoro spotkał tam Red Skulla. Tylko od Was zależy, czy te i inne grzeszki odpuścicie i wsiądziecie do rozpędzonego pociągu, w którym Thor urywa Thanosowi łeb z kablami, zanim historia w zasadzie się rozkręciła, potencjalnie rodzące kłopoty w odbiorze podróże w czasie są rozładowywane wszechobecnymi tu gagami, ostateczna bitwa z Szalonym Tytanem o mały włos nie wychodzi poza kadr kamery, a Stark zamknie swoją heroiczną historię dokładnie tymi samymi słowami, którymi ją rozpoczął: „Jestem Iron Manem”.
W produkcji spotykają się dwie płaszczyzny, których nie sposób rozpatrywać oddzielnie: walka z Thanosem i kulminacja całego MCU. Są ze sobą nierozerwalnie połączone, jedna dopełnia drugą i odwrotnie. Dzięki temu Avengers: Koniec gry gdzieś na najgłębszym poziomie zamieni się nam ostatecznie w swoistą pocztówkę od braci Russo, list miłosny od fanów superbohaterów dla fanów superbohaterów. Powiedzieć, że reżyserzy puszczają do nas oko, to w zasadzie nic nie powiedzieć. Filmowcy bawią się historią do tego stopnia, że jeden z nich, Joe, siada obok Steve’a w trakcie terapii i zaczyna prawić o tym, co mu w duszy gra. Sęk w tym, że razem z bratem doskonale wiedzą również, czego od nich oczekujemy. Dają więc nam wszystko to, o czym marzyliśmy: bitwę nie z tej ziemi, przejmujące pożegnania, kapitalną dynamikę w relacjach między postaciami. To trochę tak, jakby panowie Russo przenieśli się w czasie ze swoimi bohaterami, przywołali wersje siebie samych z okresu dzieciństwa, a potem postawili je za kamerą produkcji. Podniosłość? Jest jej aż nadto, ale przecież daleko tu od pompatycznych dyrdymałów, skoro głównym spoiwem historii obok najwyższego poświęcenia nieoczekiwanie staje się często absurdalny humor. Ot, jazda bez trzymanki. Odkręćcie kurek i lejcie sobie ją do gardeł, trzewi, serc i oczu. Na zdrowie.
Film jest podzielony na cztery wyraziste akty, przy czym czas ich trwania ma znaczenie drugorzędne. Najpierw Avengers w trymiga rozprawiają się z Thanosem - temu etapowi historii najbliżej do terapii szokowej. Kapitan Marvel ustawia nowo poznanych kompanów po kątach, kosmiczna załoga rusza odwrócić skutki pstryknięcia, Thor robi za drwala i dekapituje antagonistę, kurtyna. To ledwie kilka-kilkanaście minut seansu, po których zaczniesz się zastanawiać, o co, do cholery, tutaj chodzi. Przeskok czasowy, Czarna Wdowa raczy się kanapkami w nowej już fryzurze, Cap sens życia odnajduje w uwagach o powrocie wielorybów, jowialny Profesor Hulk zajada się naleśnikami i pozuje do zdjęć z dziećmi, Tony z Pepper doczekali się potomka, a bóg burzy i piorunów stworzył swój własny mikrokosmos, w którym kanapowe żłopanie piwska na czas miesza się z nękaniem przeciwników w grach na konsolę - czapki z głów za każdy z tych pomysłów. Więcej tu dysput i różnorakich oblicz radzenia sobie z traumą. Choć w powietrzu czuć powidoki tragedii, choć na tym odcinku filmu twórcy serwują nam jedyne w swoim rodzaju połączenie serialu Pozostawieni z zatrważająco ukazanym w obrazie Pabla Picassa zniszczeniem miasta Guernica, to akt i tak kradnie Koleś-Thor ze swoim brzuszyskiem, o którym najwięcej powie Wam przytulony do niego Rocket. Odrobina groteski musi zamienić się w całą jej garść, wszystko jest przecież starannie przemyślane i wyważone.
Ant-Man koniec końców wychodzi z Wymiaru Kwantowego; pojawia się nadzieja na odwrócenie skutków pstryknięcia, która raz jeszcze połączy Mścicieli. Plan jest stosunkowo prosty i zakłada precyzyjne urządzenia na konkretne momenty w kontinuum czasoprzestrzennym – idzie o to, by odzyskać Kamienie, zanim w ich posiadanie wejdzie Thanos. Thor z Rocketem wędrują do Asgardu, Hulk spotyka Starożytną, Cap, Tony i Scott Lang najpierw operują w trakcie pojmania Lokiego, by potem pierwsi dwaj przenieśli się do 1970 roku i znów zobaczyli miłość życia, ojca i ni to playboya, ni hipisa Stana Lee, Clint i Natasza urządzą sobie pogadankę z Red Skullem na Vormirze, natomiast War Machine i Nebula działają w bezpośredniej bliskości Szalonego Tytana. Myślisz, że trudno się w tym połapać? Nic z tych rzeczy. Russo zamieniają swoich bohaterów w akrobatów, którzy dosłownie dwoją się i troją, by bezpiecznie przenieść nas przez ten fragment historii. Zaczyna się co prawda na humorystyczną modłę, jednak ta z czasem ustępuje miejsca tragedii – Czarna Wdowa oddaje życie, Thanos zyskuje pełną wiedzę na temat planu Mścicieli. Przejście pomiędzy tymi sferami jest niezwykle płynne i doskonale ustawia fundamenty pod pojedynek z antagonistą, który znienacka pojawia się nieopodal siedziby Avengers. Nie wiedzieć nawet kiedy wchodzimy na terytorium bitwy, która ze straceńczej misji Capa, Iron Mana i Thora zamienia się w starcie ostateczne, prawdziwą wojnę bez granic, batalię wszystkich ze wszystkimi. W filmie pstryknięcia będą aż trzy; to ostatnie doprowadzi do śmierci Starka. Jego pożegnanie staje się przejmującym, niezwykle emocjonalnym epilogiem, któremu nowy impet nada jeszcze staruszek Rogers, wracający z przeszłości zupełnie spełniony, szczęśliwy, ponieważ w końcu będący sobą. Fabuła większa niż życie, a jednak w żadnym momencie nie wymknęła się braciom Russo spod kontroli.
Na poziomie fabularnym Avengers: Endgame nie poddaje się jakiejkolwiek próbie kategoryzacji czy skalowania, a jednak, w całej tej ekranowej demolce i emocjonalnych chwytach za gardło, to wciąż zaskakująco intymna opowieść. O poświęceniu, radzeniu sobie z życiem, odnajdywaniu nadziei w krajobrazie nędzy i rozpaczy, przyjaźni i miłości. Brzmi iście banalnie, ale tu bynajmniej nie chodzi o to, jak historia prezentuje się na papierze. Ostatnia odsłona MCU w pierwszej kolejności jest majstersztykiem realizacyjnym, jakimś przedziwnym, podlanym niespotykaną intensywnością i oparami groteski produktem skrojonym pod oczekiwania wyjęte żywcem i z mokrych snów fanatyków komiksów, i obcujących z produkcjami superbohaterskimi od wielkiego dzwonu. Bodajże najlepiej widać to w akcie poświęconym podróżom w czasie, gdy bracia Russo odwracają naszą perspektywę w spojrzeniu na istotne fragmenty projektu. To żadni reżyserzy, to wypisz, wymaluj podglądacze, dzieciaki, które tasują nam przed oczami wszystkimi zabawkami, jakich kiedykolwiek pragnęliśmy. Komiksowy motyw z dotarciem do berbecia-Thanosa i dysputy o jego wypatroszeniu? Odhaczone. Kapitan Ameryka wchodzi do windy i zamienia się w szulera, który najpierw z nieznacznym uśmiechem na ustach rzuci pozdrowienie „Hail Hydra!”, by potem tłuc się z młodszą wersją samego siebie? Jest na pokładzie, wiemy, że mogą tak cały dzień. Ten sam Cap, widząc nadchodzącą porażkę, dobywa Mjolnir i puka w czółko Thanosa? Ależ proszę, wszak fantazja jest od tego, aby bawić się na całego – zdają się mówić twórcy, by potem przycupnąć gdzieś na tyłach razem z Tonym i popatrzeć tak na skucie Lokiego, jak i na wszystko to, co przez ostatnie 11 lat nam się przydarzyło. Avengers: Koniec gry to produkcja ze wszech miar samoświadoma – z siebie samych śmieją się i Russo, i ekranowe postacie. Podróż szalona, a jednak aż do bólu nostalgiczna, pełna sentymentów, każdego z ochów i achów, które towarzyszyły nam w trakcie minionej dekady. Znajdą się malkontenci, którzy będą narzekali na wtórność, narracyjną asekurację i ogrywanie sprawdzonych schematów. Jeśli spotkacie się z takimi wywodami, miejcie na podorędziu kontrargument: odwołanie do skali.
Pod tym względem bracia Russo w najnowszej odsłonie MCU wybudowali sobie pomnik, trwalszy niż z… tytanu. Możemy się spierać o prawidłowe użycie słowa „epicki”, ale ten przymiotnik, pożeniony jeszcze z „monumentalnym”, zdaje się najlepiej podsumowywać to, co na ekranie zobaczyliśmy. Rozmach widowiska potrafi przytłoczyć, tym bardziej, że raz po raz igra z naszymi emocjami i w dodatku zostaje dopieszczony w każdym detalu. Dowodem na to jest scena bitwy z Thanosem, prawdopodobnie najlepsze, a z całą pewnością największe starcie w dziejach X Muzy. Potyczka Capa, Iron Mana i Thora ze złoczyńcą to ledwie gra wstępna, i nic to, że bóg burzy i piorunów walczy w ramach rozpisanej na dwa młoty symfonii (zwróćcie uwagę, jak kapitalnie dźwięki uderzeń współgrają ze ścieżką muzyczną), Rogers kontruje przeciwnika, jakby naparzał się z cyrkową foką tudzież kangurem, a Stark kreśli na niebie swoje esy-floresy. Otwierają się portale, nadciąga Wakanda, Asgard, wymazane uprzednio postacie, pod sklepieniem szybuje pegaz, Pajączek pozdrawia zebranych, Giant Man naciera na okręt Chitauri, a War Machine i Falcon kooperują na modłę frontowego uderzenia. "Avengers, naprzód!" - krzyknie Kapitan, a nas zaczną ogarniać spazmy i małe eksplozje pod kopułą. Tu już jest taki przepych, że nie wciśniesz nawet szpilki. Pierwszy nokaut. Operatorzy pracują jak w ukropie, kamera jest bodajże wszędzie, jak trzeba, to zapewne i przyczepiona na plecach szybujących herosów czy łydkach tych, którzy hasają przy ziemi. Mrok, światło, wrzaski, wybuchy, Rękawica Nieskończoności robi tu za pałeczkę sztafetową, którą podejmują kolejni Mściciele, czuć chemię między każdym duetem, nawet jeśli Carol Danvers dopiero poznaje Petera Parkera. Przyjaciele pełną gębą, skoczą za sobą w ogień. Nie ma jednak czasu na refleksję, skoro Kapitan Marvel wchodzi w statek Thanosa jak nóż w masło, a sklepienie rozświetla się feerią barw, jakbyśmy oglądali rozbłyski gamma czy wybuch supernowej. Herosi zastygają w przeróżnych pozach, niejako pozując malarzom Russo od trykociarskiego Sądu Ostatecznego; freski, Boże, ile tu fresków! Drugi nokaut. To nadal nie koniec. Wraz z Walkirią latamy po niebie, kąty kadrowania się zmieniają, wokół Danvers jednoczą się wszystkie kobiece postacie i pokazują siłę niesłychaną – te czyny z placu boju z pewnością brzmią już echem w wieczności. Pstryknięcie bez kamieni i wtedy wchodzi on, Tony Stark, cały na czerwono-złoto, by zakończyć tę gigantomachię w ramach swojej ostatniej sztuczki. Teraz, razem z nim, odpoczniemy. Mentalnie leżymy już przecież na deskach i nieprędko się stąd podniesiemy. Chwała bohaterom, zwłaszcza tym, którzy pokazali pełnię swojego człowieczeństwa.
Pierwiastek ludzki ma w Końcu gry znaczenie fundamentalne – to głównie on sprawia, że najnowsza odsłona projektu nie zamienia się w jedną, wielką autocelebrację MCU. Czuć tu przecież konwencję dramatu psychologicznego, gdy herosi przepracowują swoją traumę a to w ramach grup wsparcia, a to obżerając się i wlewając w siebie hektolitry napojów wyskokowych. Szczególnego wymiaru nabiera także rodzinny aspekt całej historii, ten sam, który film otworzy (scena zniknięcia najbliższych Hawkeye’a) i zakończy (pożegnanie Tony’ego i zebrana tu do kupy Marvelowska rodzina). Russo na tym polu nie operują tyle na niwie symbolicznej, co dosłownej, zestawiając Starka z własnym ojcem, a potem, zaraz obok dowodu na posiadanie przez niego serca, lokując potencjalnego następcę, znanego z Iron Mana 3 Harleya Keenera. Tego typu zabiegów jest znacznie więcej: Thor tonący w czułych objęciach Friggi, Lang ściskany przez dorosłą już córkę czy wersja Gamory z przeszłości, która musi wybrać między przybranym ojcem a siostrą. Ta międzypokoleniowa sztafeta nie ma końca, jakby twórcy chcieli nam pokazać, że nawet w obliczu śmierci MCU ma nieprzebrane rezerwy, a każda z ekranowych postaci posiada swoją własną, niezwykle bogatą historię. Takie podejście przynajmniej dla niektórych widzów stanie się mieczem obosiecznym; jeśli bowiem szukać w Końcu gry mankamentów, to niemożliwie wręcz przeciągnięte zakończenie może odrobinę trącić ckliwością. Osobiście w żaden sposób mi to jednak nie przeszkadzało; dano nam w końcu czas, aby zrozumieć, że Tony, Steve i Natasza odeszli. Sęk w tym, że ten fakt będzie do nas docierał w różnej formie jeszcze na długo po seansie. Bracia Russo doskonale wiedzą, że emocje muszą wybrzmieć.
I tak faktycznie się dzieje, głównie za sprawą aktorskich popisów członków obsady. Bryluje zwłaszcza Chris Hemsworth, który szturmuje kolejne sceny z prędkością nadlatującego Mjolnira, znanego również jako "ten mniejszy" młot. Thor dosłownie i w przenośni rozsadza sekwencje ze swoim udziałem przy pomocy komediowego emploi; to zawadiaka i zarazem przegryw totalny. Płaczek, którego do kosmicznej eskapady przekona kraftowy browar, ale i tytan pełną gębą. Pierwszy do bitki, pierwszy do Rękawicy, ot, bóg burzy i piorunów do tańca i do różańca. Gwiazda Hemswortha świeci tak mocno, że wystarczy na niego popatrzeć, aby poczuć się choć odrobinę lepiej po śmierci Starka. Z pozostałych aktorów świetnie wypadają również Robert Downey Jr., kreślący swoiste post scriptum do całej swojej przygody z MCU, i Jeremy Renner, którego Hawkeye/Ronin cierpi aż do widocznego na twarzy bólu. Co więcej, niektóre gościnne występy są zupełnie nieoczekiwane i stają się wartością samą w sobie, by odwołać się choćby do faktu, że przez ekran przemykają Robert Redford i Natalie Portman. Koncerty aktorskie rezonują jeszcze w tych wizualnych. CGI działa kapitalnie - i okraszając pole bitwy swoją mocą sprawczą, i pokazując całą gamę mimiki i gestów Profesora Hulka. Operatorzy wyczyniają z imaxowymi kamerami prawdziwe cuda, raz po raz zmieniając perspektywy i wykorzystane do przedstawiania kolejnych sekwencji soczewki. Niektóre kadry będą się tu jawić jak monumentalne pejzaże ukazywanych wydarzeń; pełno ich choćby w trakcie walki z Thanosem. Atmosferę i nastrój buduje także warstwa muzyczna, której ton nadaje przede wszystkim umiejętnie wykorzystywany i ogrywany niemalże z każdej możliwej strony motyw Avengers. W finale historii znajdzie on jeszcze pierwszorzędny kontrast w postaci znacznie już subtelniejszych dźwięków, mających oddać moment przejścia w żałobę.
Jest wiele pól, które powinny podzielić fanów. Idzie tu więc o wspomniane wcześniej potraktowanie po macoszemu wątków Nowego Asgardu czy Nebuli i jej wspomnień, ale także o dynamikę w relacjach między postaciami. Choć w tym drugim aspekcie większość z nich działa naprawdę dobrze, a bohaterowie znów wchodzą ze sobą w nie tak znowu oczywiste zależności (Thor i Star-Lord – zabierz ich na piwo, a potem możecie już razem konie kraść), to kilku protagonistów dostanie odłamkowym przyjętej przez reżyserów skali. Głównie zaskakująco rzadko obecna na ekranie Kapitan Marvel czy sam Thanos, który w Wojnie bez granic wydawał się po prostu lepiej napisaną postacią, z całym spektrum emocjonalnego bagażu i zmieniających się motywacji. I tak na ekranie obserwujemy przede wszystkim rozwój pierwszego składu Avengers; na wnikanie w umysły innych bohaterów najzwyczajniej w świecie nie starczy już albo czasu, albo miejsca. Jestem również niemal pewny, że pod poniższym tekstem przeprowadzicie niekończące się dysputy o to, jak de facto działają podróże w czasie. Czy Czarną Wdowę można przywrócić do życia? Dlaczego Nebula żyje, skoro zabiła siebie samą? Czy bitwa z Thanosem mogła rozegrać się w innym okresie? Jak zachował się Rogers w trakcie swojej podróży, mającej na celu zwrócenie artefaktów – czy faktycznie oddał młot bogu burzy i piorunów? I dlaczego jest Gamora? To znaczy: gdzie jest Gamora? Nomen omen z czasem te pytania przestaną mieć jednak aż tak duże znaczenie. Jeśli wierzyć wyjaśnieniom Starożytnej, to dalsze majsterkowanie przy kontinuum może doprowadzić do wielkiego kolapsu i naruszać poszczególne linie czasowe. Wtóruje jej Profesor Hulk, którego wykładnia jest dosadna: zmiany w przeszłości niekoniecznie znajdują przełożenie na przyszłość. Pora na to, aby przyjrzeć się tej kwestii, jeszcze nadejdzie. Na razie zdajmy sobie jednak sprawę, że mieliśmy tu po prostu do czynienia z obłędnym szwindlem, który nawet w wokabularzu Ant-Mana zyskał miano "przekrętu czasowego".
Najpiękniejsza opowieść popkultury doby współczesnej właśnie dobiegła końca, a na świętowanie tego podniosłego momentu przybyli właściwie wszyscy goście, których zapraszaliśmy do swoich domów przez ostatnie lata. Nieprzypadkowo MCU, nie licząc lipcowego Spider-Man: Daleko od domu, da nam chwilę, aby odetchnąć, pozbierać myśli, przygotować się na to, co nastąpi. Film Avengers: Koniec gry nadszedł jako słodko-gorzkie zwieńczenie nieprawdopodobnej historii, którą śledzimy od 2008 roku. To produkcja, która zapisze się złotymi zgłoskami w kronice dziejów X Muzy – dokonała w końcu przeobrażenia najważniejszego popkulturowego projektu w zupełnie już inny, na razie nieodgadniony twór. Tak, czuję się po seansie spełniony i usatysfakcjonowany, i jako fan, i jako widz, który nie zwykł zadowalać się czystą rozrywką. Z drugiej jednak strony jest mi odrobinę nieswojo. Jakbym dostał wszystko, na co czekałem, a jednocześnie stracił przyjaciół, których uwielbiałem. Kiedyś, po latach, wielu z nas, siedząc w bujanym fotelu, opowie swoim wnukom tę legendę, którą bracia Russo domknęli. Tej nam już nikt przecież nie zabierze. To była cholernie długa podróż. Ale jaka piękna, prawda?