Azja Express, czyli biały człowiek w krainie frajerów
Program Azja Express, reklamowany jako najdroższe przedsięwzięcie w historii stacji TVN, wzbudza liczne kontrowersje. W tym tekście staramy się pokazać, że najważniejsze dla niego jest to, co nie zostaje na ekranie wypowiedziane wprost, czyli jak biały człowiek kolonizuje świat prostaczków.
Nasze pokolenie powinno doczekać momentu, gdy człowiek postawi stopę na Marsie. Jak doskonale wiemy, na grupę kosmicznych śmiałków będzie czekał tam Matt Damon. Aktor, znany również jako prawdziwa miłość Bena Afflecka, zawarł już na Czerwonej Planecie osobliwy sojusz z własnym układem fizjologicznym po to tylko, by uprawiać ziemniaki. W poszukiwaniu ekskrementów powinien jednak zwrócić swe oczy ku Matce Ziemi, a ściślej rzecz ujmując – w stronę Azji Południowo-Wschodniej. Tam grupa polskich celebrytów rywalizuje w programie Azja Express, przekreślając cały dorobek cywilizacyjny i zaprzeczając ewolucji. Nie ma się czemu dziwić: dżungla jest już rzut beretem od nich, a w niej czyha na nas Predator i inne krwiożercze anakondy. Dlatego też uczestnicy programu dwoją się i troją, by na ekranie oddać popadanie w obłęd. Problem polega na tym, że całe widowisko ufundowane jest na kłamstwie.
Biały człowiek przybywa do dziczy
Azja Express jest przedsięwzięciem realizowanym na licencji, jak zapewnia jeszcze Edward Miszczak, najdroższym w historii stacji TVN. W odróżnieniu jednak od pierwowzoru twórcy polskiej wersji wzięli sobie do serca dwie maksymy: „nowego kłamstwa słucha się lepiej niż starej prawdy” Czechowa oraz porzekadło o tym, że „nieszczęścia chodzą parami”. Celebryci i ich przyjaciele dwójkami przemierzają więc kolejno Wietnam, Laos, Kambodżę i Tajlandię. Co więcej, reguły gry są śmiertelnie poważne - uczestnicy muszą lawirować pomiędzy tubylcami, wsiadać do aut, łowić ryby, błagać o nocleg, szukać mety następnego etapu i, co najgorsze, przeżyć w tym jądrze ciemności za dolara dziennie. Wszystko to w oku kamery, wszak nakręcony materiał stanie się potem podstawą do przelania odpowiedniej sumy na konto. Pocą się przy tym nieszczęśnicy okrutnie, lecz z ich twarzyczek nigdy nie schodzi uśmieszek zadowolenia i spełnienia. Gdy się na nich patrzy, mamy wrażenie, jakby właśnie kogoś wystrychnęli na dudka. Tylko kogo, do licha? By odpowiedzieć na to pytanie, musimy zrozumieć to, czego na ekranie nie widać lub co li tylko delikatnie zasugerowano.
W całym programie chodzi więc o to, by przyprawić sobie gęby. Już nawet nie te gombrowiczowskie – wystarczy przez moment zaprezentować widzom swoje drugie oblicze, zbliżone w wydźwięku do twarzy pana Edka spod budki z piwem. Grupa bogatych białych wrzeszczy i klnie więc niemiłosiernie w Wietnamie, z prędkością karabinu maszynowego atakując tubylców zatrważającym „no money!”. W krajach, w których jest problem z dostępem do wody i prądu, a znaczny odsetek społeczeństwa faktycznie musi przeżyć za dolara dziennie, polscy śmiałkowie zabawiają się w kolonistów. Ot, biały człowiek przybył do dziczy, by Bogu ducha winnych prostaczków wykorzystać do swoich niecnych celów. Jeśli biedaczyna odmówi gościny czy nie użyczy swojego pojazdu, zostanie w mgnieniu oka uznany za obskuranta, niedostarczającego frajdy uczestnikom i widzom człowieka drugiej kategorii. Tubylcy stają się mimowolnymi bohaterami drugiego planu, traktowanymi instrumentalnie jako środek w drodze do celu. Nasi celebryci zapewne jeszcze w trakcie wylotu z Okęcia złapali wiatr w żagle i zapragnęli nieustannie demonstrować swoją wyższość.
Jak zjeść coś, po czym nawet kozioł się przekręci?
Niekiedy odbywa się to dosłownie: wzrost celebrytki Kaczoruk został nawet subtelnie zasugerowaną przyczyną strachu tubylców. Gdzieś tu rozbrzmiewa echo skeczu Marcina Dańca, który obnażając stereotypy, określił kiedyś południowych Koreańczyków mianem „mikroprocesorków”. Małgorzata Rozenek, kobieta, która kurzowi się nie kłania, pokraczną angielszczyzną obwieściła pasażerom wietnamskiego autobusu, że razem z celebrytą Majdanem stanowią polską odpowiedź na małżeństwo Beckhamów. Wydaje się, że to już odpowiedź w wersji 2.0 – wcześniej był nią związek tego samego piłkarza z Dodą, tylko teraz „Radziu” jest już dojrzałym „Radosławem”. I to od razu chojrakiem zjadającym jajko z niespodzianką w postaci pisklęcia niczym John Rambo, który przecież „spożywał takie rzeczy, że nawet kozioł by się przekręcił”. Celebrytka Miko, znana też jako aktorka, którą wycięto z ostatecznej wersji Clash of the Titans, zalała się łzami, gdy tylko miała wyłowić z wody ryby. W świat poszedł już prosty komunikat: Wietnamczycy zarzynają morskie stworzenia, a my, ludzie świata Zachodu, jesteśmy stulecia przed nimi, tacy proekologiczni, tacy wrażliwi. Zabawa trwa w najlepsze.
Uczestnicy programu instrumentalnie traktują więc mieszkańców, a zupełnie przy okazji tamtejszą kulturę. Jednym z zadań stało się przybycie na metę etapu w tradycyjnym wietnamskim kapeluszu. Niektórzy z celebrytów mieli problem z jego zdobyciem; na szczęście zaściankowa mentalność odezwała się w nich z wielką siłą – jak się nie ma, co się lubi, to to kradniesz. Przynajmniej wspominasz, że chcesz coś zajumać, a potem uśmiechasz się do kamery. Nikt nie chce cię podwieźć? Czas przejąć auto. Biały człowiek, szeryf świata, musi mieć przecież swoje zabawki. Kilkukrotne wzmianki o kradzieży w programie są najlepszym dowodem na to, że stereotyp Polaka-kombinatora wciąż ma się dobrze, tym bardziej że istota Azji Express sprowadza się de facto do „golenia frajerów”. Nazwijmy rzeczy po imieniu: bogacze z Polski udają biedaków, za co jeszcze otrzymają sowite wynagrodzenie. Wikt i opierunek w trakcie przygód dostarczają im tubylcy. Prostaczki z Wietnamu i Laosu dorzucają się do skarbonki rodzimego przemysłu rozrywkowego. Nie powinno więc dziwić, że celebrytka Lis po powrocie z dalekiej podróży jest już, jak sama przyznaje, „naładowana energią”. W końcu wraz z innymi uczestnikami wyssała ją w Wietnamie i innej Tajlandii ku uciesze gawiedzi.
W stronę końca przewodu pokarmowego telewizji
Polskie gwiazdki branży rozrywkowej wracają więc do domów silniejsze, bogatsze w nowe doświadczenia. Będą już wiedzieć, ile kosmetyków mieści się w torbie podróżnej oraz jakie buty w Wietnamie są zbędne. Jeśli, nie daj Boże, ich los się kiedykolwiek zmieni, to doskonale poradzą sobie w roli sprzedawców na warszawskich bazarach – Azja Express do takiego zadania je także przygotował. Gdzieś w tle pól ryżowych, na których każdego dnia ludzie umierają, pracując w ukropie, rodzimi celebryci przeżywali prawdziwe dramaty. Wylała się na nich plaga nieszczęść w postaci krwawiącego palca, źle spakowanego plecaka, odoru stóp czy zbyt szybko jadącego tubylca. Para uczestników wsiadła nawet do tego samego auta dwa razy z rzędu, przez co wylecieli oni z programu. Ich osobista tragedia wydaje się nie do zniesienia. Ufam, że zapewniono im strawę i miejsce w hotelu, gdyż w przeciwnym razie musielibyśmy drżeć o ich los. W końcu doświadczyli prawdziwego survivalu i nic to, że trwał on mniej nawet niż tydzień. Bohaterowie Azji Express jak nikt z nas pojęli, na czym polega prawdziwe życie. Ot, bogowie zstąpili z celebryckiego piedestału, by sprawdzić, jak to jest cholernie trudno powiązać koniec z końcem. Zapewne niektórzy z nich napiszą o tym książki, odkryją w sobie podróżniczą pasję, będą zwracać większą uwagę na duchowość. Wybrańcy niebios, z których na swoją trzódkę spoglądają dobrotliwe oblicza Edwarda Miszczaka i innych włodarzy stacji TVN.
W tym całym spektaklu błazenady i tandety, który zaserwowali nam gladiatorzy polskiego życia celebryckiego, warto zadać pytanie o kondycję współczesnej telewizji. Jeśli nawet nie zdiagnozujemy w tym przypadku toczącego ją raka, to z pewnością możemy mówić o biegunce. Stacje zabierają nas już nie do umysłów wizjonerów, tylko na sam koniec swojego przewodu pokarmowego. Taplamy się w ekskrementach, a wszem wobec powtarza się nam, że z tego stanu rzeczy powinniśmy być zadowoleni. Rodzima branża rozrywkowa w jej telewizyjnym wydaniu nieuchronnie zmierza w stronę nicości. Brakuje tu pomysłu, powiewu świeżości, przez co wpadamy w błędne koło. Ekranowe odchody obserwowane są przez całą rzeszę telewidzów, z drugiej strony nie daje się im nawet szansy, by mogli zmienić swoją mentalność i przyzwyczajenia, wyrażane wybieraniem kanałów na pilocie. Zaklinacze rzeczywistości powtarzają wszem wobec, że Azja Express jest nowoczesnym widowiskiem. Jeśli jednak taka jest nowoczesność, to czas z tego idiotycznego pociągu przemierzającego skrawek największego kontynentu wysiąść. Na koniec zaś, stojąc przed uczestnikami programu, przywołać inny cytat z piłkarskiego klasyka: „Co to, kurwa, ma być? Miała być jazda z frajerami. Ale to oni mieli być frajerami!”.
Źródło: Zdjęcie główne: TVN/Piotr Filutowski