Kto powinien grać w scenach walki: aktor czy dubler?
Współczesne kino akcji pokazuje gwiazdy Hollywood i nie tylko w popisach kaskaderskich. Kiedyś zawsze opierano się na dublerach i kaskaderach, bo było to zbyt niebezpieczne dla aktorów, ale robiono to nawet w łatwych i bezpiecznych scenach. Trend się zmienił i to dobrze!
Przez lata Hollywood, wyznaczając trendy w kinie akcji, wykorzystywało iluzję do ukrywania faktu, że popisów kaskaderskich na ekranie nie wykonuje dana gwiazda. Nawet takie legendy jak Sylvester Stallone oraz Arnold Schwarzenegger tylko częściowo brali udział w scenach wymagających fizyczności. Bardziej dotyczyło to Stallone'a, który przez lata często opowiadał o skutkach kontuzji i urazów. I nie ma w tym nic złego ani dziwnego, że producenci dbali o to, by niebezpieczne popisy wykonywali profesjonaliści w postaci kaskaderów/dublerów. Problem ten polega na tym, że często wykorzystywano ten motyw w najprostszych scenach walk, pościgów i innych sekwencjach, których poziom ryzyka czy zagrożenia praktycznie był nieobecny. Stosowanie różnych trików filmowych w postaci ustawień kamery z tyłu (by nie było widać twarzy, że to nie aktor) oraz szybkiego montażu, by widz nie miał wystarczająco czasu, by przyjrzeć się i zrozumieć, że ogląda kogoś innego, było standardem Hollywood, który był obecny do 2014 roku. Sprawę pogorszył film Tożsamość Bourne'a, bo Hollywood wyciągnęło z niego złe wnioski: do równania weszła chaotyczna, trzęsąca się kamera z ręki, która nieudolnie starała się skopiować ten styl.
Problem z tymi standardami był taki, że one nigdy nie były dobre. To zawsze wyglądało bardzo karkołomnie, brzydko i zabierało efekt pracy kaskaderów w przygotowaniu danej walki czy większej sceny akcji. Tylko w tamtych czasach, czyli latach 90. i 2000., nikt w sumie nie zwracał na to uwagi, bo Hollywood wyznaczał standard, więc automatycznie akceptowano to jako coś naturalnego. Nawet pomimo wyjątku, jakim był zawsze Tom Cruise, który w serii Mission: Impossible był mocno fizycznie obecny w scenach akcji. Jednak dla każdego, kto widział inną szkołę, czyli choćby kino akcji z lat 80. i 90. z Hongkongu, od razu poczuje różnicę i jakie to ma wielkie znaczenie w odbiorze. Jackie Chan, Jet Li, Donnie Yen i wielu innych aktorów stało się wzorem dla tego, jak fizycznie uczestniczyć w scenach akcji, czasem też niebezpiecznych, dla dobra widowiska i emocji widza. W Hollywood przez wiele lat to było niemożliwe, bo nawet jeśli aktorzy chcieli, z jednej strony producenci zabraniali, nie chcąc ryzykować kontuzji, która zablokowałaby prace na planie, a z drugiej strony firmy ubezpieczeniowe wówczas niechętnie chciały taką gwiazdę ubezpieczyć, bo ich zdaniem ryzyko było duże. Cruise'owi również by zabroniono, ale jest zawsze kluczowym producentem swoich filmów akcji. A co więcej – wielu hollywoodzkich reżyserów traktowało akcję jako zło konieczne i nie obchodziły ich te sceny. Z tego powodu też lekceważono znaczenie aktora w walkach czy pościgach.
Stary standard, czyli dublerzy w akcji
To zawsze będzie dylemat w dyskusji, bo jeśli gwiazdy same wykonują popisy, co z kaskaderami? A mnie zastanawia, czemu w takiej sytuacji w ogóle ktoś rozważa, czy to zabierze pracę kaskaderom, bo mówimy o jednostkowych przypadkach, więc coś takiego nawet nie wchodzi w grę. A dzięki temu, że takie kino nabiera popularności, a widzom podoba się aktor w centrum akcji, to kaskaderzy mają więcej projektów, przy których mogą pracować. A przecież nieraz dostają role, które są widoczne na ekranie i ważne – jak choćby Daniel Bernhardt w filmach robionych przez studio Davida Leitcha (współtwórca Johna Wicka). Dlatego w tym kontekście tu absolutnie nie ma problemu, bo korzystne dla branży jest, gdy gwiazdy dają z siebie wszystko, a widzowie chętnie wydają na to pieniądze.
Prawda jest taka, że jako osoba wychowana na kinie akcji z Hongkongu, zawsze miałem jakiś zgrzyt z wyczynami w Hollywood. Jean-Claude Van Damme oraz Steven Seagal w latach 90. potrafili wzbudzić podziw, bo były to czasy, gdy opierano się na ich umiejętnościach. Przy Stallone i Schwarzeneggerze również to działało, pomimo sytuacji, gdy można było dostrzec dublera, a oko wprawnego widza zawsze to dojrzy. Z perspektywy lat niektóre te filmy wyglądają kiczowato pod kątem akcji i nie da się tego ukryć. Zwłaszcza u popularnego Van Damme'a, u którego choreografia walki prawdopodobnie miała zakazane słowa w postaci „bloku” i „gardy”. Taki urok lat, taki styl i nie mam z tym jakiegoś problemu, ale mimo wszystko tamto kino, obok wyczynów z Hongkongu, pozwoliło docenić wysiłki aktorów na planie. Kopniaki z wyskokiem Van Damme'a czy brutalne bicie ludzi przez Seagala wyglądało dobrze, bo cały czas widzieliśmy ich w centrum akcji. To dawało poczucie autentyczności. Nikt nie próbował tego ukryć trikami. Przyznaję, że to jednak są przykłady w formie wyjątków, bo mówimy jednak o kinie z wyższej półki, w którym też ważne było coś innego niż jakość scen walk, bo nieraz inne akcje nadrabiały to rozmachem. Obok powstawały jednak filmy, które pozostawiały wiele do życzenia, bo źle rozumiały standardy gatunkowe i często marnowały utalentowanych aktorów.
Problemem w standardzie Hollywood było niezrozumienie tego, co jest ważne. Montaż miał być szybki, a tłumaczono to nadaniem scenom akcji dynamiczności. Bzdura! Spójrzmy chociaż na walkę z pierwszej Uprowadzonej, w której cięcia są częste, więc praca kamery staje się chaotyczna, a widz może poczuć ból głowy. W innym starciu z Uprowadzonej 2 jest podobnie – ta „dynamiczność” to bzdurna iluzja, bo zamiast podziwiać pracę osób, które opracowały daną walkę, można dostać oczopląsu i bólu głowy, bo chcąc nadążyć za cięciami, automatycznie nasze oczy starają się złapać ten obraz. Kłopot jest kluczowy – pomimo tego, że w większości momentów wyraźnie widzimy Liama Neesona (korzystano z jego doświadczenia w boksie), to wszystko wydaje się wręcz bezcelowe. Niezrozumienie tego, do czego w ogóle służy walka w filmie, czyli do opowiadania historii, do budowania emocji i sensu całego filmu. Bójki, strzelaniny, pościgi nie są na ekranie tylko po to, by być efektowne i rozrywkowe.
Znaczenie gwiazdy w scenach akcji
Najlepsi reżyserzy wiedzą, że sceny akcji, walk i inne efektowne rzeczy to narzędzia w tworzeniu opowiadanej historii. Wszystko ma znaczenie dla konstrukcji, spójności i sensu, bo wykorzystując tego typu momenty, można i trzeba mówić o ważnych rzeczach. Niestety większość Hollywood przez lata wydawała się tego nie rozumieć, więc w filmach, które nie zbierały zbyt dobrych ocen, często było to bezcelowe i pozbawione emocji. A brak aktora w centrum ma tutaj kluczowe znaczenie.
Zarówno gdy jest to Tom Cruise w serii Mission: Impossible, czy jakakolwiek inna gwiazda gatunku, odbieramy te sceny inaczej, gdy widzimy tę osobę. To jest prosty fakt: autentyczność buduje emocje na innym poziomie, bo jednak widzimy pracę aktora, który podczas popisu kaskaderskiego czy sceny walki nie pracuje tylko fizycznie. To są momenty mające znaczenie emocjonalne i fabularne, więc nawet jeśli my jako widzowie nie do końca będziemy sobie zdawać sprawę z roli, jaką dana sekwencja odgrywa na głębszym poziomie, odczuwamy to w konwencjach danej sceny. Docenia się to bardziej, bo wiemy, że ta osoba, będąc fizycznie w roli, daje z siebie jeszcze więcej, ale też ryzykuje dla naszej rozrywki. To często działa na poziomie podświadomym, ale gdy mainstream to spopularyzował w 2014 roku poprzez Johna Wicka, ludzie zaczęli zdawać sobie z tego sprawę i czuć, że to jest lepsze dla jakości rozrywki.
Nie mówię bynajmniej, że to też jest zawsze wymagane i konieczne, bo umówmy się, w kontekście kręcenia scen walk jak najbardziej gwiazdy mogą dawać z siebie wszystko i pokazywać się z najlepszej strony. Nigdy jednak nie zmieni się to przy bardziej niebezpiecznych i wymagających scenach, bo nie każdy jest Tomem Cruise'em, po prostu też nie wszyscy są fizycznie zdolni występować w gatunku i to jest ok. Nawet Keanu Reeves w John Wick 4 wykonał 90% scen kaskaderskich, bo każdy ma swoje ograniczenia, których może nie przekroczyć. Mówimy o czymś, co może nawet pozornie brzmieć banalnie, jak choćby spadanie ze schodów. To trzeba umieć, by robić to bezpiecznie i w tego typu scenach bezcelowe jest wsadzanie aktora. Spójrzmy jednak na to, że większość filmów akcji, które obecnie są oparte na walkach lub strzelaninach, nie ma ciągle takich ryzykownych i wymagających scen. Dlaczego więc nie wymagać od aktora pracy, skoro jest dobra dla efektu? Patrząc na filmy, które jeszcze trzymają się standardu z lat 90., one już nie działają, a akcja wygląda bardziej cringe'owo niż efektownie, a na pewno nie efektywnie. Plan wycieczki 2 jest kuriozalnym przykładem tego, jak prawdopodobnie aktorowi się nie chciało, a reżyser nie umiał za bardzo tego ukryć. W prawie wszystkich scenach akcji widać to bardzo wyraźnie, że nie ma tam Marka Wahlberga, a brak pomysłu i wizji na to, jak to nakręcić z polotem i ciekawą choreografią, pogłębia problem. A to jest często podejście w filmach, które są tworzone przez ludzi nierozumiejących podstaw rzemiosła i traktujących takie sceny jak zło konieczne.
Ważne jest to, że czasem aktorzy tak zaskakują swoim profesjonalizmem i fizycznym przygotowaniem do pracy, że zmieniają plany twórców. Sam Hargrave, koordynator kaskaderów przy Atomic Blonde w reżyserii Davida Leitcha, wspomina, że początkowo planowali więcej cięć w walkach, bo aktorka miała robić mniejszą część choreografii. Ona ich zaskoczyła i ostatecznie w filmie wykonała 95% wszystkich scen walki. Nie da się ukryć, że Atomic Blonde jest jednym z pierwszych filmów po Johnie Wicku, który ukształtował podejście branży do wykorzystywania aktorów, nie dublerów, w walkach oraz przekonał jeszcze bardziej widzów do tego, że to jest to, co chcą oglądać.
Takie sceny z udziałem centralnej gwiazdy budują emocje, mówią o postaciach, mają znaczenie fabularne bez słów i tak można wymieniać, bo korzystając z kaskaderskich popisów jako narzędzia do prowadzenia narracji, daje to właśnie taki efekt. Hollywood czasem nie rozumiało tego i patrząc na kino z lat 90. czy początku 2000, aż nadto jest to dostrzegalne z perspektywy czasu. Dlatego dobrze, że teraz jest inaczej, bo John Wick zmienił podejście branży, dając głębsze zrozumienie tego, dlaczego granie w scenach kaskaderskich jest ważne. Niech będą w walkach, niech będą w kluczowych momentach, które mają znaczenie; wówczas dla nas widzów to inne, większe emocje, bo fizyczna obecność w scenie wpływa na to, jak ją odbieramy. Nie tylko emocjonalnie czy fabularnie, więc doceniamy, szanujemy i często podziwiamy. Nie ma w tym nic złego, prawda? Stary standard musi odejść, bo nie ma argumentów za tym, dlaczego robiono to wtedy tak, a nie inaczej.