To moje pierwsze roczne podsumowanie na łamach naEKRANIE.pl. W związku z tym chciałbym napisać kilka słów od siebie. Jeśli ktoś trzy lata temu powiedziałby mi, że będę miał możliwość pisać o popkulturze dla jednego z moich ulubionych portali internetowych, postukałbym się mocno w czoło. Mimo że skończyłem dziennikarstwo, brutalna rzeczywistość sprawiła, że moje życie zawodowe potoczyło się nie do końca tak, jak sobie zaplanowałem. Los bywa jednak przewrotny. Idąc za głosem serca, zdecydowałem się postawić wszystko na jedną kartę i do dziś nie żałuję. Wszystko wokół mnie stanęło na głowie, ale bardzo dobrze mi z tym. Życie potrafi zaskoczyć nawet wtedy, gdy wydaje się nam, że słodka stabilizacja będzie trwać już do naszych ostatnich dni. W 2018 roku zdarzyło się u mnie bardzo dużo, nie tylko na drodze zawodowej. W przeciągu dwunastu miesięcy doświadczyłem kilku imponujących rajdów na rollercoasterze życia. Mimo że bywało różnie, finalnie jestem zadowolony z tych wszystkich zmian. Dzięki wam – naekranowej społeczności oraz kolegom redaktorom, mam możliwość coraz głębszego zanurzenia się w popkulturze – wręcz oddychania nią. W tym roku dane mi było zachłysnąć się popkulturowym powietrzem kilkukrotnie. Największy haust wziąłem oczywiście na pewnym superbohaterskim blockbusterze.

Marvel wciąż daje radę

Wszystkie trzy marvelowskie hity tego roku nie zawiodły moich nadziei, ale też nie zaskoczyły zbytnio. Black Panther, Ant-Man and the Wasp oraz Avengers: Infinity War dały mi dokładnie to, na co liczyłem. Pierwszy był zaangażowany, drugi rozrywkowy, a trzeci po prostu epicki. W przypadku Mścicieli dostałem nawet więcej niż oczekiwałem. Zakończenie wbiło mnie w fotel - do dziś wspominam ciszę w kinie, gdy poszczególne postacie rozpływały się w powietrzu. Oglądałem ten obraz już wielokrotnie i za każdym razem mam ciarki na plecach przy moich ulubionych momentach (finał, pierwsze pojawienie się Strażników, starcie drużyny Iron Mana z Thanosem, przybycie Thora na Ziemię). Na dodatek MCU urosło w moich oczach, upgrade’ując motywy, które do tej pory jakoś mi nie grały. Doktor Strange, za którym nie przepadałem, w Wojnie bez granic wypadł bardzo przekonująco. Wreszcie pojawił się antagonista z prawdziwego zdarzenia, wspomniane wyżej zakończenie dalekie było od tego, do czego przywykliśmy w kinowych popcorniakach. Marvel w 2018 w moim mniemaniu nie zaliczył wpadki, jednak muszę podzielić się z wami obawami co do przyszłości MCU. Wbrew powszechnie panującej opinii, nie jestem pozytywnie nastawiony do nadchodzącej superprodukcji z Carol Danvers w roli głównej. Chciałbym się tutaj pozytywnie zaskoczyć, ale estetyka zaprezentowana w trailerach nie przekonuje mnie do końca. O konkluzję Avengers jestem spokojny, ale dalekosiężne plany budzą moje wątpliwości. Skrulle, Tajne wojny, Eternals? Czy ta swoista fabularna klęska urodzaju nie przemieni MCU w taśmowo robione popcorniaki bez duszy? Miejmy nadzieję, że za kilkanaście lat nie będziemy mówić, że MCU skończyło się wraz ze śmiercią Stan Lee. Oczywistym jest fakt, że twórca Marvela nie był kreatywnie zaangażowany w powstawanie filmów Marvela, ale historia lubi takie symboliczne momenty.

W kinematografii średnio na jeża

Avengers: wojna bez granic to jeden z moich ulubionych obrazów kinowych tego roku. Co jeszcze zachwyciło mnie w 2018? Paradoksalnie nie było zbyt dużo filmów, które jednym tchem mógłbym wymienić obok opowieści o Thanosie. BlacKkKlansman, Whitney, Widows, Halloween,Bad Times at the El Royale, Hereditary i Game Night to moje ulubione filmy (oprócz tych marvelowskich), na których byłem w kinie. Tylko tyle czy aż tyle? Zdecydowanie za mało. Powyższy wybór to oczywiście kwestia gustu. Przykładowo, nie jestem wielkim fanem docenianej prawie wszędzie Zimna wojna. A Star Is Born lubię tylko za Shallow i interesującą przemianę Lady Gaga. W tym roku widziałem wiele średniaków, ale żadnego z nich nie zaliczyłbym ani do zachwytów, ani do rozczarowań.

Netflix? Mogłoby być lepiej

Filmową średnią podwyższa nieco Netflix. Na ekranie telewizora widziałem dwa fenomenalne filmy – Annihilation i oczywiście Roma. Obrazy te zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Netflix, jak chce, to potrafi – szkoda, że tak rzadko. Pozostałe propozycje filmowe streamingowego potentata pozostawiają wiele do życzenia i tu można mówić o poważnym zawodzie. Przy takich możliwościach platforma powinna stawiać raczej na jakość, a nie na ilość. Zamiast produkować dziesiątki średnich zapychaczy, należy skupić się na wartościowych produkcjach, angażując znanych i utalentowanych twórców. Całe szczęście idzie ku dobremu – tendencja jest optymistyczna, widać progres w tej kwestii. Dwa dobre filmy rocznie jak na razie to jednak za mało, abyśmy mogli ocenić pozytywnie oddziaływanie Netflixa na światową kinematografię.

Amazon Prime Video – jest dobrze

Dużo lepiej pod względem jakości prezentuje się Amazon, jednak tutaj mówimy raczej o produkcji seriali, a nie filmów. O opowieściach odcinkowych będę pisał nieco później, także teraz jedynie wspomnę, że platforma VOD jest już praktycznie w całości spolszczona. Większość filmów i seriali ma polskie napisy. Często dostępny jest również lektor. Koszt usługi nie jest wysoki. Szczerze polecam każdemu ten serwis, bo jakość contentu jest więcej niż zadowalająca. Ja osobiście używam regularnie, a w 2018 roku był to jeden z moich ulubionych streamingów.
fot. Amazon

Smutny los Showmaxa

Do Showmaxa mam bardzo emocjonalny stosunek. Kibicowałem tej platformie od samego początku, licząc, że przerodzi się ona w coś bardzo atrakcyjnego dla polskiego widza. Nie traciłem nadziei nawet wtedy, gdy biblioteka filmów nie powiększała się znacząco, a twórczość Patryka Vegi stawała się siłą marketingową portalu. Na Showmaxie pojawiały się fajne seriale i mimo kilku błędnych decyzji, nadal warto było wyłożyć te 20 złotych na abonament. Sytuacja zaczęła się pogarszać właśnie w 2018 roku, kiedy na platformie przestały pojawiać się ciekawe nowości serialowe. Z każdym miesiącem było coraz gorzej, aż do grudnia, kiedy serwis ogłosił zakończenie działalności w Polsce. Jestem bardzo zawiedziony takim obrotem spraw. Na Showmaxie wciąż jest masa interesujących produkcji do obejrzenia (Halt and Catch Fire, Top of the Lake, Channel Zero, Ripper Street, The Truth About the Harry Quebert Affair). Niestety platforma umiejscowiła akcenty nie tam, gdzie trzeba. Zamiast rozwijać bibliotekę ambitnych seriali i dobrej klasyki filmowej, zdecydowała się postawić na polskie produkcje niższych lotów. Niestety fani Patryk Vega wolą obejrzeć jego „dzieła” w kinie. Miłośnik Botoks i Kobiety mafii nie wykupi Showmaxa po to, aby bez końca oglądać tego typu twory. Czy taka błędna polityka okazała się gwoździem do trumny? Trudno powiedzieć, ale jestem wielce rozczarowany losami Showmaxa na polskim rynku.

Patryk Vega wie, jak robić kasę

W bieżącym roku miałem przyjemność znaleźć się na planie filmowym produkcji Plagi Breslau. Relację z moich odwiedzin możecie przeczytać tutaj. Było to niezwykle ciekawe doświadczenie. Patryk Vega jawił mi się wtedy jako profesjonalista pełną gębą, który potrafi jednym skinieniem ręki zatrzymać Wrocław dla swoich celów. Wielkim zaskoczeniem był dla mnie produkt finalny pracy tego twórcy. Plagi Breslau  bez zawahania uznaję najgorszym obrazem tego roku. Jak to się ma więc do świetnie zorganizowanego planu filmowego? Otóż Patryk Vega pracuje jak prawdziwy biznesman. Film w jego rękach jest produktem, który trzeba zrobić szybko, po kosztach i efekciarsko, a następnie sprzedać, gdzie się tylko da. Twórca, jak na prężnego przedsiębiorcę przystało, wie, jak się poruszać w polskim showbiznesie. Jego obrazy przynoszą coraz więcej pieniędzy, dlaczego więc miałby zmieniać podejście do swoich projektów? Vedze nie zależy na jakości artystycznej. Wyznacznikiem sukcesu jest siła pieniądza. To bardzo zła tendencja w polskiej kinematografii, ale z szerszej perspektywy, z pewnością nie nowa. Z mojego punktu widzenia, rozczarowaniem jest sukces, jaki odnoszą filmy Vegi, ale nie oszukujmy się – gdyby go zabrakło, ktoś inny zająłby jego miejsce.

Kler nie taki mocny, jak go malują

Kler wywołał prawdziwą burzę w Polsce. Kina były oblegane jak nigdy dotąd – każdy chciał obejrzeć Kościół katolicki sprowadzony do parteru. Film jednak nie jest odkrywczy. Wojciech Smarzowski zadaje celne ciosy polskiemu klerowi, jednak nie wgłębia się w przyczyny degrengolady. Tworzy opowieść z elementów znanych nam z wiadomości dnia, miejskich legend czy wiejskich plotek. Wszystko przyprawione jest oczywiście smakowitą smarzowszczyzną, więc grzechem byłoby ten tytuł krytykować, ale jeśli chodzi o dekonstrukcję tematyki, stawiałbym go raczej przy Drogówka, niż w jednym szeregu z Róża, Dom zły czy Pod Mocnym Aniołem. Jest emocjonująco – czasem zabawnie, czasem przerażająco, ale to nie ten poziom analizy ludzkiego uwikłania, jakiego oczekiwałbym po panu Wojciechu.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj