I wtedy wchodzi Hollywood, całe na biało… O whitewashingu słów kilka
Zdawać by się mogło, że w cywilizowanym świecie problem whitewashingu w ogóle nie powinien istnieć. Ale świat białego człowieka tylko pozornie jest cywilizowany. Kapitalizm i etos to w zasadzie antonimy. Dlatego też zjawisko „wybielania” wciąż i wciąż prowokuje niezdrowe emocje, aktualnie za sprawą aktorskiej wersji Ghost in the Shell i dwóch produkcji Netflixa. No i co z tym fantem zrobić?
Teoretycznie czasy, w których John Wayne wcielał się w Czyngis-chana, Katharine Hepburn grała Chinkę, a Alec Guinness bywał raz Hindusem, a raz Japończykiem powinny dziś budzić co najwyżej kpiący uśmieszek, ewentualnie grymas melancholii – jak to dziwaczne relikty przeszłości. Jednak hollywoodzcy decydenci w kwestii whitewashingu zachowują się jak zahibernowani; nie pozwalają nam zapomnieć.
Naturalnie obrzydliwie rasistowskie karykatury pokroju „japońskiego” Mickey Rooney w Breakfast at Tiffany'ssą już obecnie nie do pomyślenia. Ale w kinie XXI wieku nadal pozostaje normą, że kaukascy aktorzy w wystawnych superprodukcjach historycznych robią za Arabów i Egipcjan, Angelina Jolie grywa Afro-Kubanki, a Tom Cruise bez cienia zażenowania występuje w potraktowanej wybielaczem adaptacji powieści, której oryginalny bohater nazywa się Keiji Kiriya. Whitewashing ma oczywiście wiele, nomen omen, odcieni. Czym innym jest sytuacja, gdy Angelina Jolie nosi „blackface” w roli realnej Mariane Pearl, a czym innym, gdy gra białą bohaterkę, która w materiale źródłowym, komiksie Wanted, była fikcyjną Afroamerykanką. Motywacje producentów są jednak w obu przypadkach identyczne: kasa.
W Hollywood nadal panuje niezachwiana wiara w moc sprawczą gwiazd, tak jakbyśmy nadal tkwili w latach 90., a Sly i Arnie nigdy się nie zestarzeli. Tymczasem żadne nazwisko, nawet największe, nie jest dziś w stanie zagwarantować sukcesu kasowego. Niemal bez ryzyka sprzedają się wyłącznie duże franczyzy – bez względu na obsadę i często mimo gróźb ze strony specyficznej grupy fanów, dla której obligatoryjny zbawca świata to biały heteroseksualny mężczyzna, a nie jacyś tam, prawda, „politycznie poprawni” geje, czarni czy kobiety.
Kolejny mit „tłumaczy” whitewashing w ten sposób, że biała publika chce oglądać tylko białe gwiazdy. Ridley Scott wyjaśniał swego czasu, że żadne studio nie sfinansowałoby mu biblijnego eposu Exodus: Gods and Kings, gdyby przedstawił swojego głównego aktora jako „Mohammada Jakiegoś-tam”. Czy rzeczywiście? Nie wiadomo. Faktem jest za to, że reżyserzy i castingowcy najchętniej zatrudniają osoby ze swojego otoczenia, nierzadko przyjaciół „z branży”, ochoczo sięgając do wymówki o „najbardziej wykwalifikowanych aktorach”. Dziwnym trafem największe kompetencje zazwyczaj okazują się mieć biali – nawet do ról samurajów, himalajskich mnichów czy Goku z Dragonballa.
Najświeższy przykład to oczywiście Scarlett Johansson jako Mira/Motoko w hollywoodzkiej wersji kultowego anime Ghost in the Shell. Znamienne, że w tym przypadku nawet część liberalnych, lewicowych krytyków nie widzi problemu. Bez mrugnięcia łykają argument-wytrych, że postać jest cyborgiem, a nie Japonką z krwi i kości, zaś jej częściowo zachodni wygląd uzasadniono ponadto fabularnie, więc nie ma co się czepiać.
Zgoda, mówimy o cyborgu, tyle że zarazem to wciąż nie żaden generyczny RoboCop z taśmy, lecz bohaterka ze ściśle azjatyckiej kultury, portretowana wcześniej – w mandze i anime – jako japońska kobieta. Do której zresztą twórcy w pewnej mierze upodabniają Johansson – aktorka nosi swoisty „yellowface” wyrażany orientalnym makijażem i fryzurą. Nade wszystko jednak drażni to, że kolejny raz zaprzepaszczono rzadką okazję zatrudnienia w potencjalnym blockbusterze azjatyckiej gwiazdy – bądź aktorki, którą rola Motoko mogłaby wywindować na pozycję gwiazdy.
Przy okazji nowy Ghost in the Shell za jednym zamachem obala także dwa wspomniane wcześniej mity: że biała widownia pragnie wyłącznie filmów z białymi gwiazdami i że duża gwiazda sprzeda film. Dobrze to unaocznia zestawienie GITS z inną propozycją z obecnego box office’u, satyrycznym horrorem Get Out. Niezależny film Jordana Peele’a z czarnym protagonistą i bez gwiazd w obsadzie kosztował 5 milionów dolarów. Bez wielkiej promocji zarobił jak dotąd blisko 160 milionów, uzyskując tym samym status najbardziej dochodowego debiutu w dziejach kina. Żeby było śmieszniej, Uciekaj opowiada przewrotną historię zawłaszczania czarnych tożsamości przez białych.
Budżet GITS sięgnął z kolei 110 milionów, ale spodziewanego hitu brak: w weekend otwarcia obraz zgarnął mizerne 18,6 miliona. Szef dystrybucji Paramount zdążył już przyznać, że na kiepski wynik rzutują kontrowersje wokół whitewashingu. Naprawdę, Hollywoodzie? NAPRAWDĘ?
Fabryka Snów, które niekiedy okazują się zupełnie realnymi koszmarami, w wielu kwestiach pozostaje niereformowalna. Na premierę czeka kolejna adaptacja klasycznej mangi, wyprodukowany przez Netflixa film Death Note – z całkowicie wybieloną obsadą, z akcją przeniesioną z Japonii do Seattle. Być może się sprzeda, kto wie, niemniej reakcje fanów na pierwsze teasery są druzgocące. No i znów szansa, by azjatyccy aktorzy mogli zaprezentować się szerszej publiczności, przeszła koło nosa.
To też poniekąd casus Marvelowskiego Iron Fist, gdzie zarzuty o whitewashing zdają się pozornie absurdalne, jako że bohater w oryginalnym komiksie jest biały – jednak cały problem rozbija się tu o to, że akurat nikomu by nie zaszkodziło, jeśliby na ekranie sportretował go Azjo-Amerykanin. A wręcz jednej mniejszości by pomogło.
Przeciwnicy polityki równościowej nie rozumieją jednak podobnych niuansów. Nie potrafią lub nie chcą pojąć, że nie ma żadnego znaczenia rasa Amerykanina, który włoży kostium Spider-Mana. Albo płeć osoby, która wskoczy w zbroję Iron Mana. Dlatego też najczęściej brną w bzdurne analogie. Kiedy widzą czarną Valkyrie, którą w nadchodzącym Thor: Ragnarok sportretuje Tessa Thompson, sięgają po standardowy kontrargument o „białym Shafcie”. Tyle że biały Shaft, z całym bagażem kulturowym tej postaci, byłby zwyczajnie bez sensu. Natomiast w przypadku czarnej Valkyrie nikt nie próbuje nam wmówić, że oto mamy przed sobą nordycką boginię. Nie, mamy przed sobą kosmitkę z uniwersum Marvela.
Podobnie nieznane są przypadki, żeby Hollywood brało czarnego gwiazdora pokroju Willa Smitha czy Denzela Washingtona do roli białego herosa. Za to znane są takie, gdy bierze Jake’a Gyllenhaala i usiłuje nam wmówić: patrzcie, książę Persji. Najwyższy czas przestać się nabierać na takie tanie sztuczki.