Złota era serialu, czyli tzw. Peak TV, trwa w najlepsze już od długiego czasu. Pozytywne zmiany w telewizji sprawiły, że widzowie co roku dostają dziesiątki produkcji odcinkowych, które przekraczają granice, kreują trendy, rozwijają gatunki. Dzięki wielkim pieniądzom, wpompowywanym w tę dziedzinę sztuki przez platformy VOD, ostatnimi czasy mamy tego jeszcze więcej. Telewizja ewidentnie cierpi na serialową klęskę urodzaju. Pojawia się jednak pytanie, czy za imponującą ilością, idzie również znakomita jakość? Nie odkryjemy Ameryki, gdy napiszemy, że większość produkcji reprezentuje zadowalający poziom, ale tylko kilka rocznie wspina się na wyżyny artystyczne. Część jest kasowana ze względu na kiepskie wyniki finansowe, inne dostają kolejne sezony, podczas których opowieść rozmieniana jest na drobne. Mechanizmy rządzące tą dziedziną showbiznesu są nadal takie same i tutaj nie ma żadnych zaskakujących rewelacji. Ciekawe wydaje się jednak zjawisko sprawiające, że część odcinkowych fabuł przechodzi do historii jako dzieła wybitne lub pionierzy gatunku. Znamy to z przeszłości. Trudno negować status The Sopranos, Six Feet Under, Breaking Bad czy Band of Brothers. Czy obecnie nadawany jest serial, który ma szansę uzyskać taką pozycję w świadomości widzów i krytyków jak powyższe formaty? A jeśli tak, to jakie czynniki wpływają na taki stan rzeczy? Pamiętacie trzeci sezon Game of Thrones i co się działo w internecie po odcinku przedstawiającym tzw. krwawe gody? Serwisy popkulturowe, informacyjne i plotkarskie prześcigały się w przedstawianiu reakcji widzów, żartobliwych memów czy komentarzy znawców. Segment epizodu, podczas którego część głównych bohaterów zostaje niespodziewanie wyrżnięta, przeszedł już do historii. Wkrótce podobny internetowy hype zaczął towarzyszyć kolejnym odcinkom tego serialu. Nieważne, czy akurat cameo zaliczał Ed Sheeran, czy byliśmy świadkami brutalnej sceny gwałtu na Sansie – o Grze o tron zawsze było głośno. Twórcy nie musieli mocno gimnastykować się w celu promocji swojego serialu. Samonapędzający się internetowy marketing zrobił to za nich. Już w przyszłym roku premiera ostatniego sezonu, a Gra o tron jest marką, która nie ma sobie równych. Czy możemy mówić o Grze o tron jako o serialu kultowym, zestawiając go z takimi wielkimi dziełami jak Rodzina Soprano czy Twin Peaks? Na pewno tak, zwłaszcza że popularnością wśród masowego widza produkcja przerosła swoich znamienitych poprzedników. Ma ona również dużo większy zasięg, a jako produkt komercyjny podąża drogą wytyczoną przez Gwiezdne wojny czy Marvel Cinematic Universe. Bohaterowie Gry o tron są rozpoznawalni na całym świecie. Z pewnością większość odbiorców kultury kojarzy wizerunek Tyriona, Khaleesi czy Jona Snowa.
fot. HBO
Przede wszystkim jednak siłą Gry o tron jest fabuła oparta na literackim pierwowzorze i jej najbardziej charakterystycznych motywach. Wszyscy wiemy przecież, że nikt nie jest bezpieczny w Westeros, bohaterowie rozprawiają się ze sobą krwawo i kochają namiętnie, po niebie latają smoki, nadchodzi zima, a walka o żelazny tron toczy się też na majestatycznym Murze. Można tak wymieniać jeszcze długo, zapełniając pokaźny akapit powyższego artykułu. HBO doskonale zaadaptowało charakter sagi George R.R. Martin na potrzeby telewizji, sprawiając że stał się on wręcz „memiczny”. Ważne jednak, że owe ozdobniki fabularne, budujące klimat opowieści, to nie wszystko. Sama fabuła też jest piekielnie wciągająca. Teraz, na finiszu serialu, Gra o tron jest swoistym samograjem, można by rzec „żywą legendą”. Poziom artystyczny produkcji ma oczywiście zwolenników i przeciwników, ale nie da się zaprzeczyć, że serialowi udało się odnaleźć drogę do świadomości odbiorcy. Za rok wielki finał i co dalej? Zapowiedziane spin-offy to dopiero melodia przyszłości i produkcje, które będą raczej częścią składową marki niż osobnymi bytami. Czy na współczesnym rynku serialowym jest ktoś, kto może przejąć schedę po Grze o tron? Naturalnym spadkobiercą Gry o tron miał być Westworld, ale na tę chwilę małe są ku temu szanse. Zazwyczaj odcinkowe superprodukcje łapią fabularną zadyszkę przy 4-5 sezonie. W przypadku serialu HBO wydarzyło się to już w drugiej serii. Westworld okazał się zbyt mało przystępny, aby zakorzenić się w świadomości masowego widza. Z jednej strony quality TV, z drugiej fabularna wydmuszka. Z jednej doborowa obsada, z drugiej pretensjonalne dialogi. HBO wpompował olbrzymie pieniądze w ten serial, ale tym razem marka nie jest w stanie obronić się sama, jak to ma miejsce w przypadku Gry o tron. Nie da się odmówić Westworldowi pewnego eterycznego klimatu i dającego do myślenia przesłania, ale ciężko jest zaangażować się emocjonalnie w produkcję, której fabuła pozostawia tak wiele do życzenia. Można odnieść wrażenie, że twórcy Westworld oraz wielu innych współczesnych seriali wychodzą z założenia, że aby spokojnie opowiadać historię, należy najpierw zdobyć gigantyczną popularność. Znamy to przecież bardzo dobrze. Trailery, teasery, sneak peaky, zdjęcia reklamowe, materiały z planu... Promocja działa jak dobrze naoliwiona maszyna, podwajając zyski i przybliżają twórców do upragnionego sukcesu komercyjnego. W ślad za tym powstają kolejne sezony realizowane według sprawdzonego schematu, a całość kręci się w wypracowanym tempie. Zdarza się jednak, że brakuje czasu na refleksję i pracę nad scenariuszem. Internetowy marketing pompuje balonik, łudząc nas niezwykłymi doświadczeniami. Finalnie okazuje się (oczywiście nie zawsze), że mamy do czynienia z nic nie znaczącą wydmuszką lub po prostu słabo napisaną opowieścią. Wynikiem powyższego dostajemy multum lepszych lub gorszych formatów, które jednak nie zostają na długo w pamięci widza, ustępując miejsca kolejnym podobnym realizacjom. Czy winą należy obarczać natarczywy marketing? A może kluczem są tutaj słabo pisane opowieści? Przypadki takie jak Breaking Bad i Sześć stóp pod ziemią udowadniają, że świetnie nakreślona historia jest w stanie wywindować nawet niszową markę. Idąc tym tropem, sprawdźmy, czy współcześnie mamy do czynienia z takimi przypadkami. W tym momencie rodzi się jednak następny problem. Ile to już seriali rozmieniało na drobne swój wielki potencjał w kolejnych coraz słabszych sezonach? Dlaczego Dexter, True Blood czy chociażby Heroes nie cieszą się wśród serialowych pasjonatów dużą renomą? Ciągnięte w nieskończoność historie to zmora współczesnej telewizji. Tylko nielicznym udaje się utrzymać zadowalający poziom historii do samego końca. Współcześnie taką produkcją jest z pewnością Homeland, który już siódmy sezon jest na topie. Może się wydawać, że to właśnie przygody Carrie Mathison są najbliżej statusu Mad Men czy Gry o tron. Jeśli serial przez siedem długich sezonów znacząco nie obniża poziomu i wciąż cieszy się olbrzymią popularnością na całym świecie, to można mówić o pewnego rodzaju fenomenie. Pamiętajmy, że pierwsze sezony Homeland obiły się szerokim echem w popkulturze i zebrały wiele prestiżowych nagród. Ich oddziaływanie na ogólnoświatową opinię publiczną było tak znaczące, że po emisji czwartego sezonu władze Pakistanu wystosowały oficjalne noty dyplomatyczne, które potępiły produkcję Showtime za przedstawienie nieprawdziwego obrazu ich państwa. Takich przypadków jak Homeland nie ma niestety wiele. Przykładowo True Detective, który został okrzyknięty wybitnym po pierwszy sezonie, w drugim zanotował tak olbrzymi spadek jakości, że zastanawiano się nawet nad jego anulowaniem (finalnie po długiej przerwie serial ma wkrótce powrócić). House of Cards, murowany kandydat na serial kultowy, również nie wytrzymał próby czasu, prezentując nam bardzo słaby ostatni sezon. Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku Vikings i Orange Is the New Black. Ten pierwszy zaczynał jako fascynująca fabularyzowana opowieść historyczna, a skończył, małpując motywy znane z Gry o tron. Orange is the New Black w ostatniej serii wielokrotnie skakał przez rekina, udowadniając raz za razem, że scenarzystom skończyły się pomysły. Kłania się tutaj pragmatyczny imperatyw nakazujący twórcom produkować serial póki słupki oglądalności nie zaczną spadać. Gdyby część z formatów została zakończona w odpowiednim momencie, pozostawiłaby w pamięci widzów same pozytywne wspomnienia, które z czasem ewoluowałyby w popkulturową renomę. W tym wszystkim niezwykle cieszy to, co się dzieje z serialem science fiction The Expanse. Produkcja zaczęła powoli, niepozornie, aż do trzeciego sezonu, gdzie rozwinęła skrzydła. Co ciekawsze, przyszłość przed serialem jest świetlana, ponieważ nowy nadawca – Amazon – jest w stanie wprowadzić The Expanse na jeszcze wyższy poziom. Można pół żartem pół serio mówić tutaj o szczęściu w nieszczęściu, ponieważ gdyby nie kasacja formatu przez stację Syfy, nigdy nie byłoby szansy na wejście The Expanse do pierwszej ligi. Historia o ludzkości, która w dalekiej przyszłości walczy o dominację w kosmosie i odkrywa kolejne galaktyczne tajemnice wciąż się rozwija. Pierwowzór literacki to epopeja na miarę Pieśni lodu i ognia, więc pozostaje mieć nadzieję, że produkcja telewizyjna pójdzie drogą wytyczoną przez Grę o tron. Czy ma szansę osiągnąć status kultowego? Być może, choć przyjętej konwencji science fiction bliżej do Stanisław Lem niż do George Lucas, więc masowy widz może mieć tu twardy orzech do zgryzienia. Black Mirror, Mr. Robot, Legion, Dark, American Gods, Master of None. O każdej z tych produkcji można mówić jedynie w superlatywach. To stworzone z wielki pietyzmem, wręcz poetyckie opowieści, stanowiące apogeum telewizyjnej sztuki. Ogląda się je z olbrzymią przyjemnością, choć ich przyszłość na tą chwilę jest jedną wielką niewiadomą. Pojawia się tutaj pytanie, czy wystarczy wysoki poziom artystyczny, aby dana opowieść na zawsze zakorzeniła się w umysłach miłośników popkultury? Niestety nie jest tak proste. Z pewnością większość z was zna The Handmaid's Tale. Serial, doceniony w każdy z możliwych sposobów, wciąż ma niszowy charakter. Większość o nim słyszała z doniesień medialnych rozpływających się nad jego zaletami, ale już tylko niektórzy go oglądali. Na dodatek ci, którzy dali się skusić na seans, nie zawsze byli zachwyceni. Część została odstraszona przez tematykę, innych zniechęciło powolne tempo. Gdzie leży w takim razie złoty środek? Być może znalazł go Noah Hawley w serialowym Fargo. Trzy niezwykle równe sezony i wielka sympatia widzów. Co prawda ostatnia odsłona nie spodobała się wszystkim, ale w ogólnym rozrachunku całość można traktować jako spójną i logiczną opowieść o dobru, złu, głupocie i niewłaściwych decyzjach warunkujących ludzkie życie. Fargo przypadło do gustu krytykom, widzom, miłośnikom niezobowiązującej rozrywki oraz fanom kultury wysokich lotów. Nie osiągnęło jednak takiego popkulturowego statusu jak wielcy poprzednicy, choć jest na dobrej drodze ku temu. Mimo że produkcja ma teraz dłuższą przerwę, warto postawić pytanie, czy to czasem aby nie najlepszy obecnie emitowany serial. Wielu by się zgodziło z tą tezą. W świetle tego może zaskakiwać fenomen Stranger Things. Serial, który pod względem artystycznym pozostawia wiele do życzenia, po premierze pierwszego sezonu zupełnie niespodziewanie osiągnął wyżyny popularności i to takiej porównywalnej do samej Gry o tron. Stranger Things było wszędzie, a twórcy skwapliwie wykorzystali sławę do promocji marki. Powstały hype robił wrażenie, ale czy Stranger Things jest serialem, który można wymieniać jednym tchem obok Miasteczka Twin Peaks, Mad men czy Friends? Wątpliwe. Obdzierając opowieść z nostalgicznego klimatu, dostajemy przecież sztampową opowieść pełną klisz fabularnych. Widoczne to jest już w pierwszym sezonie, a w drugim tylko narasta. Dlatego też Stranger Things trzeba traktować raczej jak okresową modę niż serial tworzący popkulturę. Zupełnie inaczej warto spojrzeć na seriale Marvela produkowane przez Netflix. Oczywiście część z nich pozostawia wiele do życzenia (z słabiutką konkluzją w postaci The Defenders), ale tworzą one na telewizyjnym podwórku coś niezwykłego – namiastkę wielkiego MCU, które od kilku dobrych lat rządzi w kinie. Dlatego też Daredevil, Marvel's Jessica Jones, Luke Cage, Iron Fist i Marvel's The Punisher trzeba traktować jako jeden serialowy twór i zupełnie nową jakość w małoekranowej popkulturze. Nawet jeśli opowieści o tych bohaterach nie będą kontynuowane i zakończą się na obecnych lub zapowiedzianych sezonach, to produkcje te zostaną zapamiętane i z pewnością będą szanowane przez miłośników komiksów, nawet mimo słabiutkiego The Defenders. Podejście do superbohaterów, które zapoczątkował Daredevil, rozwinęła Jessica Jones, kontynuował Luke Cage i lekko zahamował Iron Fist, to coś wyjątkowego, zwłaszcza w formie zaproponowanej przez Netflix (wszystkie odcinki na raz). Jakość artystyczna Fargo, rozmach Gry o tron, umiejętna promocja Stranger Things, szczęśliwe okoliczności The Expanse, równy poziom Homeland i szczypta oryginalności w podejściu do konceptu rodem z netflixowych seriali Marvela. Czy tak wygląd recepta na tzw. „kultowość”? Czy jeśli hipotetyczny serial spełni powyższe założenia, to jest na dobrej drodze do popkulturowego nieba? Powyższe oczywiście ma olbrzymie znaczenie w osiąganiu wielkości, ale przecież już Nietzsche mawiał, że  „wszelkie życie jest waśnią o gusty i o smaki.” Na nic zdadzą się przydługie analizy i rozprawy teoretyków kultury, gdy dany tytuł w jakiś nieprzewidywalny sposób trafia w gusta szerokiej widowni. Na tym polega właśnie piękno sztuki. To my, a nie sztywne ramy czy skomplikowane mechanizmy, świadczymy o wartości danego dzieła (nie tyczy się to oczywiście tworów kulturopodobnych oraz przysłowia o muchach i odchodach). Tajemnicą poliszynela jest przecież fakt, że to rynek ustala mody i trendy. Mechanizmy nie działałyby właściwie, gdybyśmy my na to nie pozwalali. Seriale telewizyjne mają jednak w tym segmencie przewagę nad kinową rozrywką. Odbiorcami tego typu treści nie jest masowa widownia, a pasjonaci odcinkowych opowieści. Paradoksalnie telewizja tak ewoluowała, że wykształciła sobie bardziej świadomą publiczność. Miłośnicy serialowej popkultury tworzą społeczność inteligentną, doświadczą, czasem radykalną, ale też bardzo wrażliwą na piękno sztuki. To od nich zależy sukces danej produkcji. To dzięki nim seriale stają się kultowe. Dlatego też taka The Big Bang Theory zawsze będzie ceniona, mimo że ostatnie sezony pozostawiają wiele do życzenia. Skasowany po pierwszym sezonie Firefly do dziś jest pozycją obowiązkową dla wielu fanów science fiction, a Stargate SG-1, mimo czysto rozrywkowego charakteru, to najważniejsza produkcja nie tylko dla fanów lekkiej przygody. Żyjemy w pięknych czasach dla miłośników seriali. Nie skupiajmy się na rankingach i delektujmy się tym urodzajem. Te najlepsze tytuły obronią się przecież same i bez problemu znajdą drogę do serc milionów.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj