Jeszcze nie opadł kurz po popkulturowej zadymie, którą wywołał w kinach Avengers: Koniec gry, a internet już huczy od teorii i przypuszczeń, co do przyszłości MCU. Marvelowscy decydenci skąpią nam niestety oficjalnych informacji. Zawsze jednak można sobie pogdybać, prawda?
Strażnicy Galaktyki 3, The Eternals, Czarna Wdowa, Doktor Strange 2, Shang-Chi – podobno już wkrótce dowiemy się więcej o kolejnych obrazach MCU. Jak na tę chwilę niewiele tematów zostało oficjalnie potwierdzonych. Twórcy wyraźnie chcą, żeby światowa publika nacieszyła się epickim dziełem Avengers: Koniec gry i odetchnęła od superbohaterskiej estetyki. Poza tym Kevin Feige jest mistrzem w dawkowaniu informacji o dużym potencjale marketingowym. Producent uwielbia kokietować miłośników popkultury przewrotnymi zagraniami. Dajmy mu więc pobawić się naszymi oczekiwaniami, jeśli chodzi o wybór tematyki i skupmy się na polityce castingowej Marvela. Tutaj też kryją się olbrzymie pieniądze.
Pamiętacie pierwsze castingi MCU do głównych ról? Najpierw mieliśmy Edwarda Nortona i Roberta Downeya Jr.. Ten pierwszy, w momencie kręcenia Hulka, był aktorem już z ugruntowaną pozycją. Wielka hollywoodzka gwiazda posiadała na swoim koncie dużo komercyjnych i artystycznych sukcesów. Nic dziwnego, że aktor takiej klasy chciał zdominować opowieść, spychając postać Hulka na dalszy plan. Abstrahując już od wątpliwego poziomu artystycznego tego obrazu, z perspektywy czasu casting okazał się nietrafiony. To nie był Bruce Banner na którego czekaliśmy i Edward Norton wkrótce pożegnał się z rolą.
W przypadku Roberta Downeya Jr. wszystko potoczyło się inaczej. Aktor przybył z filmowego niebytu i swoim podejściem do roli ugruntował pozycję MCU w światowej popkulturze. Downey Jr. nie grał Tony’ego Starka – on został nim. Może się wydawać, że to stanowiło klucz do sukcesu MCU. Potwierdziły to kolejne castingi. Część filmowych wyjadaczy z pewnością kojarzyła aktorów takich jak Chris Evans, Chris Hemsworth czy Chris Pratt, ale dla większości widzów stanowili oni całkowitą zagadkę. Nie mieliśmy więc do czynienia z hollywoodzkimi gwiazdami, ale z aktorami aspirującymi, których postanowiono dopasować do ról na podstawie temperamentu. Zamiast rozpoznawalności, aktorska charyzma, zamiast milionów dolarów na kontach, osobiste podejście do roli. W podobny sposób przebiegły castingi do takich obrazów jak Czarna Pantera, Spider-Man: Homecoming, Ant-Man czy chociażby Kapitan Marvel (choć w tym przypadku Brie Larson miała już Oscara na koncie). Zamiast angażować wielkie gwiazdy, zdecydowano się postawić na młodych, dynamicznych aktorów, którzy nie starali się lśnić najjaśniej, a nadawali portretowanemu bohaterowi charakterystycznego dla siebie stylu.
Oczywiście w produkcjach MCU nie brak wielkich gwiazd. Josh Brolin, Scarlett Johansson, Benedict Cumberbatch, Jeremy Renner, to aktorzy, którzy z powodzeniem odnaleźli się na pierwszym na marvelowskim pierwszym planie. W przypadku Doktora Strange'a, kluczem do sukcesu było zatrudnienie aktora ze specyficzną charyzmą – taką, która będzie w stanie zastąpić manierę Tony’ego Starka. Udało się z nawiązką, bo Benedict Cumberbatch również jako człowiek jest przepełnionym angielską flegmą zgryźliwym żartownisiem. Jeśli chodzi o Scarlett – niektórzy narzekają na jej występ w Iron Man 2. Określają go jako nieco seksistowski. Później wizerunek Czarnej Wdowy w MCU wyraźnie się zmienił, ale klucz do castingu był jasny. Decydenci szukali kogoś obdarzonego specyficznym urokiem, a Scarlett nadawała się do tej roli idealnie.
Charakterologiczne zbieżności pomiędzy aktorami, a ich postaciami mają olbrzymie znaczenie marketingowe. W ramach promocji filmów, wykonawcy bardzo często zbierają się gremialnie na kanapach w amerykańskich talk showach, gdzie dokazują tak, jak ich marvelowscy odpowiednicy. W akcjach reklamowych zachowują się niczym superbohaterowie i widzowie z czasem zaczynają utożsamiać artystów ze swoimi fikcyjnymi idolami. Tom Holland ma przecież identyczną „nawijkę” co jego pajęczy odpowiednik. Chadwick Boseman jest stonowany niczym król Wakandy, a Brie Larson to wulkan energii i niezwykle silna osobowość – wypisz wymaluj Carol Danvers. Marvel ma z pewnością cały system szkoleń, który pomaga dopracować szczegóły zachowań poza ekranowych, tak żeby marketing działał jak należy. Na tę chwilę funkcjonuje to wszystko idealnie. Dzięki temu unikatowemu podejściu do aktorów i ich ról, MCU w ciągu kilku lat wypracowało sobie niepodważalny status. Kluczowe pytanie brzmi, jak to będzie wyglądać w najbliższej przyszłości?
Wyobraźmy sobie teraz sytuację, że w Thora, Star Lorda, Kapitana Amerykę czy Scarlet Witch wcielają się celebryci pokroju Brada Pitta, Bena Afflecka i Jennifer Lawrence. Po Endgame Chris Evans i pozostali mają status supergwiazd, mimo że zaczynali jako mało rozpoznawalni wykonawcy. Czy najsłynniejsi aktorzy na świecie, którzy w kinematografii osiągnęli praktycznie wszystko, potrafiliby odpowiednio związać się z postacią? Musieliby pozostać z MCU przez dłuższy okres, nie wychodząc z roli również poza ekranem. Czy topowi artyści byliby w stanie zaangażować się w projekt tak mocno, żeby zdobyć zaufanie trudnej, komiksowej widowni?
Marvelowscy decydenci nie podążyli tą drogą z kilku powodów. Po pierwsze na samym początku Marvela nie było stać, żeby w roli Iron Mana obsadzić na przykład Johnny’ego Deppa. Po drugie, nikt nie jest w stanie zagwarantować, że rozchwytywany aktor pozostanie swoją postacią tak długo, jak zażyczą sobie decydenci. Podobno Josh Brolin musiał być mocno przekonywany, żeby stać się częścią Avengersów. Lepiej było postawić na „młodych gniewnych”, którzy byli w stanie zaangażować się w stu procentach w realizowany projekt.
Na tę chwilę sytuacja jest bardziej skomplikowana. Marvel i Avengers są teraz tak mocną marką, że mogą pozwolić sobie praktycznie na wszystko. Dlatego też nikogo nie zdziwiły doniesienia i plotki o potencjalnym angażu Angeliny Jolie do The Eternals oraz Dwayne'a Johnsona jako Namora. Ci aktorzy to absolutny hollywoodzki top i jasna sugestia, że rolami marvelowskich protagonistów zainteresowani są najwięksi. Oczywiście na przestrzeni lat na drugim planie pojawiały się dziesiątki gwiazd. Anthony Hopkins, Michael Douglas, Glenn Close, Kurt Russell, Natalie Portman, Jude Law – można tak wymieniać w nieskończoność. Główne role obsadzone były jednak wedle innego klucza. Czy to się teraz zmieni?
Jeśli rzeczywiście jednym z symboli nadchodzących zmian w MCU miałby być The Rock, to szykuje się wielka rewolucja. Niestety na tę chwilę trudno powiedzieć czy metamorfoza korzystnie wpłynie na świat Marvela. Angaż Johnsona do roli Namora to oczywiście niczym niepotwierdzona plotka. Stanowi to jednak jedną z możliwych (i prawdopodobnych) dróg, którą podąży MCU. Taki casting ma oczywiście olbrzymi potencjał marketingowy. Wszyscy pamiętamy przecież sytuację, w której udany wybór aktora do głównej roli zapewnił filmowi Venom olbrzymi sukces komercyjny. Chyba nikt się nie łudzi, że gdyby w rolę Eddiego Brocka wcielił się ktoś inny niż Tom Hardy, film tak dobrze by się sprzedał. W przypadku MCU mamy jednak do czynienia z inną sytuacją.