O co chodzi w 2. sezonie Westworld? Nie udawajcie – tego nie wie nikt
2. sezon Westworld podzielił fanów - jedni dalej widzą w serialu arcydzieło, drudzy biorą go za ekranową wydmuszkę. W tym tekście przyglądamy się problemowi, rozpatrując go między innymi przez pryzmat... ptasich odchodów.
Nolan i Joy w czasie wymyślania pomysłów na kolejne odcinki musieli nader często słuchać utworu Let's Twist Again Chubby'ego Checkera. Właściwie cały 2. sezon korzysta z czytelnego schematu: szokowanie widza - dużo krwi - twist fabularny - jestem hostem? jestem człowiekiem? jestem pralką? - kondycja człowieczeństwa - twist - egzystencjalne frazesy o życiu i śmierci - pif-paf - twist - walające się ciała - retrospekcje - twist - kurtyna. Im bardziej zagłębialiśmy się w zakończoną odsłonę serii, tym częściej metafizyka zaczęła urywać łeb osi androidowo-technologicznej, a rozedrgana forma wysadzała w powietrze to, co najważniejsze - treść. Prawie zupełnie zaginęła gdzieś nam po drodze rewolucja hostów, która z każdym kolejnym odcinkiem chciała być zaklinana w postaci li tylko skrawek czy fragmentów przebudzenia robotów na poziomie świadomości. Wydaje się, że w międzyczasie 2. sezonu twórcy postanowili zastąpić skalę makro- jej mikroskopijną w wydźwięku odmianą, starając się nas zabierać w stronę psyche postaci kiedy tylko się dało. Sęk w tym, że w całym spektrum protagonistów praktycznie nie ma - może z wyjątkiem Akechety - bohatera, z którym moglibyśmy się utożsamić, spróbować pojąć i serduchem, i rozumem, nie mówiąc już o polubieniu. Nolan i Joy stali się fetyszystami wszędobylskiej tajemnicy; nie ma znaczenia, co dzieje się na ekranie, ważne, by był SEKRET. To, co sprawdzało się jednak w 1. sezonie, niekoniecznie zadziałało w kontynuacji. Widać to choćby na przykładzie liczb - ostatni odcinek drugiej odsłony serii w USA oglądało pół miliona osób mniej niż premierę (to spadek rzędu 25%). Zjawisko dostrzegalne było również na naszym portalu. Pal już licho mniejszą liczbę odsłon recenzji, ale pod opiniami na temat 1. sezonu liczba komentarzy przedstawiała się w kontekście poszczególnych odcinków w sposób następujący: 95, 40, 87, 30, 98, 69, 83, 123, 177, 237, w drugim zaś już tak: 61, 22, 28, 23, 42, 24, 40, 27, 41, 97, a przecież odnotowaliśmy po drodze wyraźny wzrost, jeśli chodzi o użytkowników odwiedzających naszą stronę. Nazwijmy rzeczy po imieniu: na naszych oczach rozgrywa się zarzynanie ogromnego potencjału tej produkcji. Serial nie angażuje już w tak bezkompromisowy sposób na płaszczyźnie emocjonalnej i artystycznej, choć Nolan i Joy zdają się tego nie rozumieć - w dalszym ciągu tydzień w tydzień siadają oni do wywiadu z tym czy innym Entertainment Weekly, by tłumaczyć szaraczkom, co na ekranie jest ważne, a co nie. Problem polega na tym, że do znudzenia powtarzają i obiecują, iż znaczenie ma absolutnie wszystko.
Nie trzeba być wybitnym analitykiem, by relatywnie szybko pojąć, że największą i w zasadzie jedyną bronią twórców w walce o widza wcale nie są walory artystyczne, a nieskończona liczba możliwości, które z uporem maniaka sobie zostawiają. 2. sezon został triumfalnie okraszony podtytułem Drzwi; te są niemal wszędzie - w każdym miejscu tytułowego parku rozrywki, za kamyczkiem, kaczką, za górami, za lasami, w wejściu do cyfrowego Raju, w siedzibie Delos, w umysłach bohaterów. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że część fanów przeżyłaby ekstazę, gdyby na ekranie dochodziło do wprowadzania absurdalnych rozwiązań: ogłoszenia, że cała fabuła jest tylko projekcją umysłu którejś z postaci, choćby Forda, ukazywania hostów-surykatek czy ewentualnego spotkania z istotami pozaziemskimi; ot - wmawiania nam, że czarne jest białe, a białe jest czarne. Jeśli tym momencie chcecie tupać nóżkami i doprowadzam Was do szewskiej pasji, to wiedźcie, że to już się wydarzyło. Zatracamy się przecież w fakcie, że Dolores to w rzeczywistości nie Dolores, a kulka wsadzana w coraz to nowe ciało, Człowiek w czerni przez 20 odcinków podróżował przez swoją własną pętlę, posiłkowanie się biblijnymi alegoriami bierzemy natomiast w ciemno jako rzecz podnoszącą jakościowy poziom historii. Co bardziej fanatyczni miłośnicy produkcji przekonują wszystkich, ze samymi sobą na czele, że przecież przed nami 3. sezon, że będą konkluzje, że jest tu niewyobrażalna tajemnica, której nie sposób pojąć. To stara śpiewka, znana nam już sprzed półtora roku. W rzeczywistości król Westworld okazuje się zupełnie nagi: nawet jeśli to dobry serial, to nie jest zapowiadaną wszem wobec rewolucją dla małego ekranu, artystyczną innowacją czy życiodajnym oddechem w telewizyjnym świecie zjadającym własny ogon. Bodajże najlepiej postawę twórców oddaje przecież zachowanie ekranowego, do bólu flegmatycznego Bernarda: ten chce być po każdej stronie konfliktu jednocześnie, jest za, a nawet przeciw.
Nolan i Joy zachowują się więc poniekąd jak elektron w mechanice kwantowej: są jednocześnie falą przenikającą nasze umysły, jak i truchłem, które w ich serialu robi za dekorację. Westworld zamienia się nam więc w osobliwy mariaż "entliczka, pentliczka" z zasadą "zabili go i uciekł" - nie przywiązujmy specjalnej uwagi do fabuły, skoro wystarczy minuta czasu antenowego, by przekreślić wszystko to, co do tej pory zobaczyliśmy na ekranie. Część z nas nadal łyknie takie podejście jak pelikany. Żyjemy bowiem w czasach, w których nawet w grafomanii i bohomazach chcemy dopatrywać się artystycznego uniesienia. Wmawia się nam, że kolejny telefon nieznacznie różniący się od poprzednika to nowa jakość, posiłki zjadane przez popularnego polskiego piłkarza i jego żonę kryją w sobie źródło szczęścia, a defekujące do kubeczków ptaki to już kultura z najwyższej półki. W tym wszystkim - także w naszym podejściu do Westworld - zapominamy jednak o tym, że w życiu chodzi nade wszystko o styl. Jak pisał Charles Bukowski:
Każdy z nas musi sam odpowiedzieć sobie na pytanie, czy kupa - niekoniecznie ta ptasia - to coś, co powinniśmy nazywać sztuką.
- 1
- 2 (current)
Źródło: Zdjęcie główne: HBO