Stranger Things 5 niczym Harry Potter. Pogadajmy o 1. części finału
Jeśli jeszcze nie widzieliście ani minuty nowych odcinków Stranger Things, ewidentnie żyjecie pod kamieniem. W internecie naprawdę trudno uniknąć spoilerów, szczególnie że początek finału rozpalił fanowskie dyskusje. Polecam szybko odpalić Netflixa, nim zaległości Was dopadną.
Doskonale znam wrażliwość widzów na spoilery. Zwłaszcza gdy mowa o serialu tak głośnym, że jego międzynarodowa premiera potrafi przeciążyć serwery największej platformy streamingowej świata. Dlatego my, fani, często musimy wręcz narzucać sobie kilkudniowy detoks od mediów społecznościowych, by uniknąć choćby najdrobniejszych szczegółów fabularnych. Żeby nie było – rozumiem Was aż za dobrze. Sama o szóstej rano dałam sobie zaspoilerować największy plot twist, bo z przyzwyczajenia odpaliłam Twittera przed pracą. Bolało do końca dnia.
To więc Wasze ostatnie ostrzeżenie: poniższy tekst to jeden wielki spoiler.
Obejrzeliście już pierwsze cztery odcinki Stranger Things 5? Doskonale – pogadajmy.
Welcome back, Hawkins
W jednym z wideoesejów usłyszałam stwierdzenie, że 5. sezon Stranger Things to powrót do „starego, dobrego Hawkins”. Trudno się z tym nie zgodzić, choć ja postrzegam to jako największy atut, a nie wadę. Jako fanka tego uniwersum cenię to nostalgiczne uczucie powrotu do znanych bohaterów oraz unikatowej, i zapewne nieco wyidealizowanej, estetyki lat 80., których sama nie miałam okazji przeżyć.
Nie zgadzam się jednak, że pogodny krajobraz Hawkins źle kontrastuje z przepowiednią katastrofy z finału 4. sezonu. Robin, której głos nadawany z radia otwiera akcję nowej odsłony, jasno sygnalizuje, że miasteczko nie jest już takie samo – choć próbują je takim utrzymać mieszkańcy. Dlatego dzieci nadal chodzą do szkoły, jakby nigdy nic.
Sezon jest intensywny, tempo świetnie rozłożone, a bracia Duffer znów dostarczyli masę scen, o których będziemy dyskutować miesiącami po sylwestrowej premierze finału. Nadal nie brakuje humoru, a choreografia niektórych scen akcji naprawdę robi wrażenie. Podoba mi się również teamwork postaci, szczególnie w walce z demogorgonem. Wreszcie Jedenastka nie jest potrzebna przy każdym starciu z krwiożercą. Oczywiście ma to też swoje minusy – czasami trochę tęsknię za pierwszymi sezonami, gdzie stwory faktycznie wywoływały gęsią skórkę, a nie były wygenerowanym komputerowo mięskiem.
Na szczególne uznanie zasługuje Cara Buono, czyli serialowa Karen Wheeler. Tym razem to nie Nancy i Mike, a ich rodzicielka wreszcie musi zmierzyć się niebezpieczeństwem pod jej dachem. Ze stłuczoną butelką wina w dłoni, melodyjnymi dźwiękami ABBY i gotowością, by rzucić się w ogień dla swojej najmłodszej córki. To kapitalna scena pokazująca, kim tak naprawdę jest Karen – i jak bardzo nie docenialiśmy jej przez ostatnie sezony. Ze względu na jej waleczność, mogłaby uścisnąć rękę z Joyce.
Fot. NetflixMoje przeprosiny dla Williama Byersa
Nie mogę nie zatrzymać się na finale części pierwszej. To ten moment, który będzie rozpamiętywany równie intensywnie jak bieg Sadie Sink z Running Up That Hill w tle. I przy okazji: Williamowi Byersowi należą się najszczersze przeprosiny. Sama w jednym z poprzednich tekstów pisałam, że Dufferowie nie mają na niego żadnego pomysłu. Od powrotu z Drugiej Strony i uwolnienia się od Łupieżcy Umysłów, jego wątek wydał mi się sprowadzony niemal wyłącznie do tematu jego orientacji.
Oczywiście – jego seksualność jest istotna. Ale nie jest jedyną osią jego historii. Tu zawsze chodziło o samoakceptację, o postrzeganie siebie jako osoby kochającej, jak i zasługującej na bycie kochaną.
Dlatego nie postrzegam pomysłu nadania mu mocy jako taniego fanserwisu. Tak, widzowie podejrzewali, że to może się wydarzyć. Spekulowano o tym od lat. Ale Dufferowie zrobili to sensownie – zdolności Willa aktywują się dopiero, gdy uczy się stawać we własnej obronie, przestaje zasłaniać się mamą i przyjaciółmi, aż finalnie przypomina sobie słowa Robin. W tej odsłonie rzeczywiście stała się dla niego kimś w rodzaju starszej siostry, która daje mu przestrzeń do zrozumienia siebie, swoich uczuć do Mike’a i swojego miejsca w grupie.
Finałowa scena stanowi klamrę i jasną odpowiedź, kim jest William Byers. Przyjacielem, synem, bratem. Willem Roztropnym…
I – można powiedzieć – Chłopcem, Który Przeżył.
Fot. NetflixWill Byers jak Harry Potter
Od lat porównuje się Stranger Things do magicznego świata Harry’ego Pottera – podobnie ogromna popularność, podobny klimat dojrzewania, podobna młoda obsada. Bracia Duffer sami zresztą przyznawali, że dostrzegają analogie. Ten koncept najwyraźniej towarzyszył im do ostatniego dnia na planie, bo 5. sezon to definitywnie ich własne Insygnia Śmierci. Nie jest to wyłącznie moja teoria – nakierował mnie na nią sam Noah Schnapp.
Jeszcze przed premierą 5. sezonu wiedzieliśmy, że kluczowy będzie wątek relacji Willa z Vecną. Miał on stanowić permanentny dowód, że Henry, aka 001, od początku stał za wszystkimi dziwactwami dziejącymi się w Hawkins. W efekcie stał się kolejnym beznosym złoczyńcą z wyjątkowo niezdrową obsesją na punkcie randomowego nastolatka.
W wywiadzie dla Deadline Schnapp sam zauważył, że ten wątek bardzo przypomina mu relację Voldemorta z Harrym Potterem. I podobno w drugiej części, która wyjdzie 26 grudnia, podobieństwa mają być jeszcze bardziej uderzające.
Inspiracje są już jednak wyraźne. Nie tylko wizualnie – choć kilka ujęć wygląda niemal jak bezpośrednie nawiązania. Will zaczął widzieć oczami demogorgona. Pamiętacie, jak Harry – jako jeden z horkruksów – mógł wejść w umysł węża? Albo słynną bliznę w kształcie pioruna, piekącą na tyle dotkliwie jak gęsia skórka na szyi Byersa? Vecna zostawił w Willu cząstkę siebie, co także przyczyniło się do obudzenia w nim nowych mocy.
Bracia Duffer odpokutowali swoje winy?
Dobrze mnie znacie. Lubię ponarzekać, a 5. odsłona – choć trzyma świetne tempo i ogromne napięcie emocjonalne – nie jest idealna. Niektórych rzeczy, które przeszkadzały mi w odbiorze poprzednich sezonów, po prostu nie naprawiono.
Nie znoszę, gdy serial zapowiada mi „śmiertelne stawki”, a i tak wiemy, że nikt nie zginie. Tak było w 3. sezonie, tak było w 4. odsłonie i tak dzieje się również teraz. Pomijając atak demogorgona w domu Wheelerów, który rodzice cudem przeżyli, już nigdy nie uwierzę, że bracia Duffer zdołaliby zabić Hoppera. Tymczasem scena, która miała wzruszać i pokazać rodzicielską miłość Jima do Jane, nie wywołała we mnie żadnych emocji. Ani przez sekundę nie wierzyłam, że faktycznie moglibyśmy pożegnać Davida Harboura.
Zarówno ja, jak i spora część widzów, uważaliśmy, że Hawkins jest po prostu zbyt tłoczne. To trochę tak, jakby bracia Duffer tworzyli ogromny obrazek, który później miałby zostać podzielony na tysiąc idealnie dopasowanych puzzli. I nawet jeśli nie brakuje żadnego elementu, to kilka z nich ma bardzo kłopotliwy kształt. Dlatego Vickie, poza romansem z Robin, nie pełni żadnej istotnej funkcji, a Linda Hamilton jako Dr. Kay jest klasyczną poboczną villainką, o której zapomnimy szybciej, niż się pojawiła.
Na domiar złego wróciła Kali, „siostra” Jedenastki, którą poznaliśmy w 2. sezonie, i to w wątku powszechnie uważanym za jeden z najgorszych w historii Stranger Things. Osobiście czułam, że ten powrót będzie wręcz koniecznością. To ostatnia szansa, by postać Linnei Berthelsen wreszcie miała znaczenie, zamiast pozostawać symbolem zmarnowanego potencjału. Przewiduję, że w kolejnych odcinkach dziewczyny trafią na odmienionego Willa i we trójkę połączą siły, by zniszczyć Vecnę. Mam tylko nadzieję, że nie poczujemy przy tym taniego aromatu Avengersów z Temu.
Chciałabym również entuzjastycznie zachwalać Holly Wheeler, której pięć minut nadeszło dopiero w finałowym sezonie. Tylko że poza samym wątkiem jej zaginięcia nic mnie w tej postaci nie angażuje. Bardziej współczuję Mike’owi i Nancy, którzy walczą z czasem, by odnaleźć młodszą siostrę i wyrwać ją ze szponów Vecny. Holly jako bohaterka nie intryguje mnie na tyle, by wzbudzać choćby część emocji, które wywoływała Max trzy lata temu. Przemilczę już fakt, że sama aktorka, 14-letnia Nell Fisher, powinna być młodsza. Teoretycznie Holly powinna być teraz siedmiolatką, a jej wygląd i głos zwyczajnie na to nie wskazują.
Fot. NetflixTo Agatha Vecna już któryś raz…
Oglądając najnowsze odcinki, wielokrotnie nuciłam pod nosem ikoniczną piosenkę z serialu WandaVision. Nawet gdy serial próbował pierwotnie ukryć wizerunek tajemniczego przyjaciela Holly, jego tożsamość dało się zgadnąć bez większego wysiłku. Choć obecność Jamiego Campbella Bowera cieszy, nadal mam przeczucie, że ta postać wcale nie była w początkowych planach twórców. Nie przekonuje mnie nawet powrót do początków, gdy Will walczył o swoje życie po Drugiej Stronie. Choć ta scena była Dufferom potrzebna, by osiągnąć docelowy efekt zatoczenia koła, wciąż nie kupuję tego rozwiązania.
Ale – i to ważne „ale” – nie odebrało mi to przyjemności z seansu. Nawet zaspoilerowanie sceny z potężnym Willem nie popsuło mi zabawy. Gdyby ten sezon był słaby, reagowałabym podobnie jak w przypadku 4. sezonu, który oglądałam „na raty”. Tym razem jednak połknęłam cztery odcinki jednym tchem, nie ruszając się z kanapy. To był naprawdę angażujący, pięciogodzinny maraton. Liczę, że Stranger Things jeszcze mnie zaskoczy.