Dobrzy kumple i ich rozpędzone auta, czyli dlaczego kochamy Szybkich i wściekłych
Na ekrany polskich kin lada chwila wjedzie ósma część serii Szybcy i wściekli. Dominic Toretto i jego ekipa znowu pobiją rekordy szybkości i pokonają prawa fizyki, akcentując przy tym siłę rodzinnych więzi. Guilty pleasure? Może, ale na wysokich obrotach.
Fenomen ekipy Toretto jest dosyć oczywisty. Początki serii zostały bowiem zbudowane przy wykorzystaniu popularnych motywów charakterystycznych dla pełnego akcji filmu, nazwijmy to, samochodowego. Mamy tu zatem przegląd stereotypowych postaci: przestępcę o gołębim sercu, przywódcę grupy o twardych zasadach moralnych, dwóch zgrywusów, którzy w odpowiednich momentach przełamują powagę sytuacji żartem lub docinkami, twardą laskę kochającą na zabój, delikatną piękność zawsze skłonną do poświęcenia dla najbliższych oraz przystojnego policjanta stojącego na rozdrożu moralnych wyborów.
Pierwsze części, a dokładnie The Fast and the Furious, 2 Fast 2 Furious i Fast & Furious, (z umyślnym pominięciem The Fast and the Furious: Tokyo Drift) to filmy poprawne, lekko zabawne, fundujące widzom solidną dawkę popisowych wyczynów kaskaderskich i zachwycających kształtów – zarówno kobiecych, jak i tych na czterech kółkach. Postać Dominika jest skonstruowana na romantycznym wyobrażeniu o ucieleśnieniu siły, odwagi i opiekuńczości. Raptem po kilku scenach odkrywamy, że umięśniony i groźnie wyglądający facet jest w istocie wrażliwym chłopakiem z ferajny, który za swoją ekipę pójdzie w ogień.
Nic dziwnego, że to Vin Diesel stał się twarzą serii. Trudno sobie teraz wyobrazić, jak w tej roli sprawdziłby się Timothy Olyphant, który podczas castingu był brany pod uwagę w pierwszej kolejności. Aktor swoją aparycją przypomina z jednej strony latynoamerykańskiego mechanika, zawadiakę i renegata, który z każdej ulicznej bijatyki wyjdzie obronną ręką, z drugiej jest w nim urok i łagodność starszego brata, który zna rozwiązanie każdego problemu. Połączenie takich cech zagwarantowało postaci Toretto popularność, zwłaszcza wśród nastolatków marzących o szacunku i podziwie ze strony rówieśników. To kreacja Vina Diesela mocno wpłynęła na kierunek ewolucji kolejnych części. Zanim jednak Szybcy i wściekli zyskali formułę gatunkowego kina akcji wypełnionego absurdem i humorem, twórcy serii również nie stronili od eksperymentów.
Przykładowo w drugiej części pole position w tej filmowej jeździe wywalczył Paul Walker, a tym, co miało dodatkowo przyciągnąć tłumy do kin, było powierzenie roli charakternej agentki pełnej seksapilu Eva Mendes. Wraz z trzecią częścią, czyli Tokio Drift, widzowie wjeżdżają wprost do świata młodocianych przestępców z Yakuzy. W tej historii odnaleźć można najwięcej nawiązań do kina dla nastolatków pozbawionego energetycznego klimatu budowanego dzięki obecności umięśnionych „mocarzy”. Lecz brak entuzjazmu ze strony fanów przekonał twórców o tym, że serca widzów najłatwiej podbije grupa sympatycznych, swojskich, ale silnych „chłopaków”, w której szeregi chciałoby się włączyć.
Pierwsze odsłony serii wprowadzają widza w świat Szybkich i wściekłych i ukazują obowiązujące w nim proste reguły: przede wszystkim – największą siłą jest przyjaźń; po drugie – za kierownicą wszystko jest możliwe; po trzecie – wolność jest ważniejsza niż pieniądze. Zatem jeżeli tylko przymkniemy oko na notoryczne łamanie praw fizyki i przestaniemy oczekiwać od fabuły intelektualnych labiryntów, weźmiemy udział w emocjonującej i bardzo przyjemnej filmowej przejażdżce pełnej spektakularnej akcji.
Prawdziwa kinowa jazda zaczyna się jednak od Fast Five wraz z pojawianiem się kultowych aktorów: Dwayne Johnson, czyli legendarnego już The Rocka, w roli agenta Hobbsa, a później też i pana Nobody w wykonaniu Kurt Russell oraz Jason Statham jako „superprzestępcy”. Z opowieści o paczce kumpli jeżdżącej drogimi sportowymi samochodami Szybcy i wściekli stają się historią o starciu tytanów, popisem supersiły i prezentacją znakomicie wystylizowanego świata, w którym możemy dostrzec elementy charakterystyczne dla kina suprerbohaterskiego.
Wraz z każdym kolejnym odcinkiem twórcy prześcigają się w popisowych scenach, ekstremalnych kaskaderskich wyczynach, niekonwencjonalnych sposobach ucieczek. Ostatnie produkcje z serii nawiązują pośrednio do klasycznego kina akcji z lat 70. i 80., zwłaszcza poprzez stworzenie ról odgrywanych przez The Rocka i Stathama, przypominając Niezniszczalnych, czyli swoisty hołd dla kina ubiegłych dekad. Trudno nie dostrzec idącej za tym zjawiskiem absurdalności fabularnej i gry z konwencją. Widzowie mają też coraz większe oczekiwania. Ośmielę się stwierdzić, że wybierając się na Szybkich i wściekłych, tak naprawdę kupujemy bilet na igrzyska lub karnawał, w tym wypadku napędzany końmi mechanicznymi. Oczywiście mam też pewną obawę, podpartą wrażeniem, że seria staje się balonem z emocjami, który pęcznieje na naszych oczach, wykorzystując do maksimum wypracowany przez twórców format.
Tym, co jednak sprawia, że seria na razie broni się w swoim obecnym kształcie i nadal reprezentuje sobą coś więcej niż kaskaderskie akrobacje, jest siła zbudowanych na planie przyjacielskich relacji, które stały się jeszcze bardziej autentyczne przez tragiczny wypadek Paula Walkera. To właśnie koleżeńskie więzi, przyjaźń na śmierć i życie, a nie obraz samochodu przeskakującego (sic!) między wieżowcami w Abu Zabi, powoduje, że opowieść o grupie Toretto zostaje z widzem na dłużej niż dwie godziny seansu.
Seria Szybcy i wściekli zbudowana jest na opowieści o lojalnym zespole, chłopięcym micie o grupie, w której obowiązuje zasada: „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. To samo wyobrażenie na dobrą sprawę pielęgnują powieści Aleksandra Dumasa czy historia Drużyny Pierścienia. Od dziecka jesteśmy w końcu przekonywani, że znajdując prawdziwych przyjaciół możemy stać się „królami świata”. Bohaterowie Szybkich i wściekłych zawsze stają po stronie rodziny, dochowują wierności pierwszym miłościom, swoim wyborom oraz duchowi wolności. Są grupą buntowników żyjących poza regułami, ale na własnych zasadach. Bugatti Veyron, Audi S8, Aston Martin, wystawne przyjęcia i kumple do grobowej deski są marzeniem niejednego nastolatka. Jednak patrząc na radosne twarze ekipy Toretto, zaczynamy rozumieć, że wystarczy urzeczywistnienie się ostatniego z wymienionych pragnień, by nasze życie było naprawdę bogate. Szef tej ekipy niczym Piotruś Pan tworzy świat dla swoich współtowarzyszy, w którym wszystko jest możliwe i który mimo odwrócenia się od powszechnych reguł trwa dzięki wzajemnej lojalności. Nie zdradzając szczegółów, w The Fate of the Furious kwestia ta nabierze szczególnego znaczenia.
Nie sposób nie przypomnieć ostatniej sceny z Fast and Furious 7. Widz żegna się z Paulem Walkerem razem z jego przyjaciółmi. Obserwuje nostalgiczny i metaforyczny obraz, na którym rozjeżdżają się drogi Dominica Toretto i Briana O’Connera. Charlie Puth śpiewa „It's been a long day without you, my friend…”. Patrząc na anielską twarz Walkera i przypominając sobie hasło promujące film – „One last ride” – przekraczamy granicę filmowej fikcji. Słowa Vina Diesela opublikowane w mediach społecznościowych, podkreślające, że cała seria powstała przede wszystkim dzięki sile przyjaźni, wydają się niezwykle szczere i pozbawione marketingowych intencji. Chemia między postaciami, ich humor i lekkość sprawia, że cykl ten jest czymś więcej niż tylko brawurową filmową opowieścią. To cudowny świat przenikający do rzeczywistości, niepozbawiony realnego cierpienia, ale też ukazujący, jak z owym cierpieniem i stratą sobie poradzić. Być może w przejaskrawiony sposób, lecz czy nie takie były właśnie nasze młodzieńcze marzenia? Szybcy i wściekli są hołdem także dla nich.