Mam to gdzieś! Rozmawiamy z Lucienem Laviscountem z serialu Przekręt
Przekręt to nowy serial na podstawie kultowego już filmu Guya Ritchie'ego, który zadebiutował na AXN zaledwie przed paroma dniami. Z okazji premiery mieliśmy okazję pogadać z Lucienem Laviscountem, członkiem telewizyjnej paczki przyjaciół.
Dawid Muszyński: Oglądałeś oryginalny Snatch w reżyserii Guya Ritchie'ego?
Lucien Laviscount: Oczywiście. To jeden z moich ulubionych filmów i nie wciskam ci kitu tylko dlatego, że gram w serialu o tym samym tytule. Przekręt był wielkim hitem na Wyspach Brytyjskich. Podejrzewam, że w Polsce również.
Przebojem kinowym bym go raczej nie nazwał, kultowego statusu dorobił się dopiero późnej.
Sam zakochałem się w nim momentalnie, od razu po tym, jak obejrzałem go w kinie. Dlatego gdy usłyszałem, że powstanie serialowa wersja, musiałem w niej wystąpić. Mój agent dostał jedno zadanie: „Załatw mi w nim rolę albo szukaj innego pracodawcy!”.
Ostro.
Za to mu płacę, by mnie znosił (śmiech). Mam swoje humory i nieraz wybucham. Naprawdę bardzo chciałem zagrać w tym serialu. Chyba nigdy tak się nie zafiksowałem na punkcie jakiegokolwiek projektu. Ja nim dosłownie żyłem. Śledziłem wszelkie doniesienia na jego temat.
Rozumiem, że ozłociłeś swojego agenta, kiedy powiedział, że załatwił ci casting?
Mało nie udławiłem się batonikiem, gdy to usłyszałem. Skakałem po pokoju jak piłeczka kauczukowa albo jak nastolatka, która dowiedziała się, że spotka One Direction. A potem padł na mnie blady strach. Mój agent wywiązał się ze swojego zadania, ale co, jeśli ja zawalę przesłuchanie? Jestem, jak widzisz, bardzo żywiołowy. Szybko się podniecam jakiś pomysłem, ale równie prędko zaczynam panikować.
Jakoś mnie to nie dziwi. Film Ritchie'ego ma rzeszę wiernych fanów na całym świecie, a wy postanowiliście zmierzyć się z legendą na swój sposób, mocno odbiegający od pierwowzoru.
Właśnie przez to trema była chyba tysiąc razy większa. Wprowadziliśmy sporo zmian. Akcja serialu toczy się w 2017 roku, film miał premierę w 2000. Przez siedemnaście lat świat ogromnie się zmienił. Dlatego sposób prowadzenia opowieści i realia, w których nasza historia się rozgrywa, też musiały ulec modyfikacji. Teraz to opowieść o trzech chłopakach, którzy przeżywają swoje wzloty i upadki. Tych drugich jest znacznie więcej, zwłaszcza w pierwszym sezonie. Są one jednak bardzo zabawne, więc widzowie pewnie będą chcieli oglądać, jak podwija nam się noga.
Nie będę pytać, jak wyglądał proces rekrutacji, bo to w sumie nieistotne. Udało ci się. Dostałeś rolę Billy'ego „Fuckin” Ayersa i już w pierwszym odcinku dostajesz niezły wycisk.
To było kilka bardzo bolesnych dni. Nie wiem, czy to widać, ale ciosy spadające na moją twarz nie były markowane, naprawdę dochodziły. Kilka razy nawet mnie zamroczyło. Ale musieliśmy tak to nakręcić, by wyszło przekonująco. Jeśli rola wymaga ode mnie dostania w mordę, to niech i tak będzie. Kocham mój zawód zarówno za jego cienie, jak i blaski.
A sporo tego blasku masz?
Jeszcze niedużo, ale pracuję nad tym dość ostro (śmiech). Sam fakt, że udzielam wywiadu polskiemu portalowi pokazuje, że reflektory są skierowane na mnie. Teraz rozpoczyna się moje pięć minut!
Sporo czasu spędziłeś na ringu, przygotowując się do tej roli?
Prawie w ogóle. Miałem chyba pięć, może sześć treningów. W sumie tylko po to, by nauczyć się przyjmowania ciosów i poprawnej postawy na ringu. Chciałem, by te sceny wyglądały realistycznie. W życiu bym się nie spodziewał, że dostanę taki wpie… Przepraszam. Nie myślałem, że kiedykolwiek zostanę pobity i ktoś to nakręci na potrzeby serialu.
Jakie są szanse na to, że serial podzieli losy filmu i podbije serca widzów?
Jeśli miałbym obstawiać, to mamy spore szanse, choćby dlatego, że naszą historię możemy pokazać podczas dziesięciu godzin projekcji. To bardzo dużo czasu na zbudowanie odpowiedniej więzi pomiędzy bohaterami a widzami. Możemy rozbudować kilka wątków. Dlatego bardzo podoba mi się kierunek, w którym zmierza współczesna telewizja. Swoimi budżetami, wizją i rozmachem potrafi przyćmić niejeden film kinowy. Aktorzy, którzy dotychczas omijali produkcje telewizyjne, nagle chcą w nich grać. Mało tego. Niektórzy aktorzy zaczynają inwestować w produkcje telewizyjne swoje własne pieniądze. Spójrz na Ruperta Grinta, który jest jednym z producentów wykonawczych Snatch.
A jeśli fani powiedzą, że wasza wersja to profanacja oryginału?
To niech się walą. Mam to gdzieś! Włożyliśmy wiele pracy i serca w ten serial. Dlatego takie słowa krytyki odbieram bardzo osobiście. Sprawiają mi ból.
Wspomniałeś, że Rupert jest producentem tego serialu. Było to odczuwalne na planie?
Kompletnie nie. Rupert się z tym nie obnosił. Wszyscy byliśmy traktowani na równi. Nie było większych i mniejszych gwiazd. Za to go podziwiam. Ma z naszej trójki największe doświadczenie. Ludzie na całym świecie go znają, a on zdaje się tego nie zauważać. Zachowuje się jakby nigdy nic.
Męczyliście go pytaniami o pracę na planie Harry'ego Pottera?
Nieszczególnie. Zwłaszcza, że na przykład ja nie należę do wielkich fanów tej sagi. Obejrzałem ją jak wiele innych filmów, ale jakoś mnie nie porwała ta opowieść o czarodziejach. Dobrze, że Rupert Grint nie zna języka polskiego i nie przeczyta tego wywiadu, bo jeszcze by się obraził (śmiech).
Jak wyglądało budowanie przez was relacji koleżeńskich?
Siedzieliśmy w pubach na piwie i piliśmy do nieprzytomności. Pierwsze kilka tygodni spędziliśmy na sporym kacu (śmiech). Tak najszybciej buduje się więzi. Jak widać na ekranie, ta metoda poskutkowała. Zachowujemy się jak kumple znający się od lat.
No to kto ma najmocniejszą głowę z waszej trójki?
Trójki? My na te wyjścia zabieraliśmy również Phoebe Dynevor grającą Lotti. Ale jeśli pytasz, kto mógł wypić najwięcej i wrócić do pokoju bez obijania się o ściany, to odpowiedz jest jedna – Rupert. Lata imprez na Hogwarcie się opłaciły. Chłopak jest nie do zdarcia (śmiech).
Źródło: foto. materiał prasowy