Donald Trump, czyli jak branża rozrywkowa zamienia szambo w złoto
Kolejnym prezydentem Stanów Zjednoczonych będzie Donald Trump. Abstrahując od politycznego znaczenia całej sytuacji, warto zdać sobie sprawę, że jest on niezwykle symptomatycznym produktem medialnym naszych czasów. Człowiekiem, który wziął się za łby z Hollywood i wyszedł z tego starcia zwycięsko.
A jednak Trump. Na Kremlu otworzono szampany, Unia Europejska trzęsie się w posadach, Barack Obama ukrył twarz w dłoniach, a liberalno-lewicowe media dostały zupełnie nieoczekiwanej biegunki. Miało być przecież tak pięknie – Bill Clinton w roli pierwszego dżentelmena, nowe otwarcie na świat, na horyzoncie widać już było prawdziwy raj na ziemi. Co bardziej radykalni uczestnicy życia politycznego przekonują samych siebie, że oto nadszedł jeśli nawet nie nowy Hitler, to na pewno Lewiatan. Za chwilę nasza planeta pęknie niczym bańka mydlana, „wszędzie ruchawka, zniszczenie i pożoga”, jakby to ujął niezastąpiony Kazik. Wybór Trumpa na urząd prezydenta USA uczy nas jednak kilku rzeczy. Po pierwsze, sondażokracja jest już passé – tylko jeden z ośrodków badawczych w ostatniej fazie kampanii zdołał przewidzieć, kto będzie następnym przywódcą Stanów Zjednoczonych. Po drugie, obietnice socjalne i walka o dobro wspólne muszą ustąpić miejsca twardemu wzięciu obywateli za pysk i nazywaniu rzeczy po imieniu. Po trzecie wreszcie, Trump-prezydent, niezależenie od tego, czy okaże się wydmuszką, jest symptomatycznym produktem medialnym naszych czasów. Postacią, która z biegiem lat niemiłosiernie korzystała z branży rozrywkowej w celach autopromocyjnych. Show-biznes widział już jednak nie takie cuda i dziwy.
Polityka zaczęła wykorzystywać media na szerszą skalę jeszcze przed II wojną światową, gdy Franklin Delano Roosevelt przeprowadzał z Amerykanami za pośrednictwem radia swoje słynne „rozmowy przy kominku”. To były jednak dopiero podrygi, uwertura przed nadejściem ery telewizji. Już w 1952 roku Dwight Eisenhower przygotował pocieszny z dzisiejszej perspektywy spot wyborczy Ike for President, w którym kreskówkowe postacie zapewniały o tym, jak lubią popularnego „Ike’a”. 8 lat później doszło do pierwszej telewizyjnej debaty, Kennedy vs. Nixon, natomiast w 1964 roku potęga mediów dała o sobie znać jak nigdy dotąd. Lyndon B. Johnson pokazał Amerykanom spot Daisy – mała dziewczynka odrywa kolejne listki ze stokrotki, odliczając je sumiennie. W połowie materiału pojawia się jednak zupełne inne odliczanie, zapowiadające ukazany w wideo wybuch bomby atomowej. Johnson chciał pokazać swojego przeciwnika, Barry’ego Goldwatera, jako ekstremistę politycznego i udało mu się to dobitnie. Od tej pory kampanie prezydenckie w USA już nigdy nie były takie same. Im bardziej medialny kandydat, tym większe ma szanse na Biały Dom. Po drodze mieliśmy do czynienia z zaczynającym jako aktor Ronaldem Reaganem czy prawdopodobnie największym mówcą naszych czasów – Obamą. Przypadek Trumpa nie ma jednak żadnej analogii. Postrzegany wcześniej jako kontrowersyjny miliarder i celebryta musiał w ekspresowym tempie udowodnić, że jest on także potencjalnym przywódcą narodu. Mimo ataków ze strony Hollywood i większości amerykańskich mediów dotarł do wyborców ze swoim przekazem. Jak mu się to udało? Odpowiedź wcale nie jest taka prosta.
Choć nie wiem jak staralibyśmy się zaklinać rzeczywistość, musimy przyznać, że Trump jest nie tylko wybrykiem współczesnej branży rozrywkowej, ale również aż nad wyraz logiczną i bezpośrednią konsekwencją zmian zachodzących w jej obrębie. Doskonale oddali to twórcy South Park: w 20. sezonie wzięto na warsztat kampanię wyborczą, a Trump ma przywodzić na myśl jak do tej pory nieszczególnie wyróżniający się na tle innych bohaterów pan Garrison. Ni stąd, ni zowąd postanawia on ubiegać się o urząd prezydenta USA, a jego fenomen rodzi się, gdy w końcu formułuje on bardzo czytelny przekaz polityczny, brzmiący mniej więcej w stylu: „rozpierdolić wszystko w drobny mak”. Nawet gdy Garrison ostatecznie zdaje sobie sprawę, że wcale nie chce zamieszkać w Białym Domu, ten pociąg jest już nie do zatrzymania. Na swoich wiecach bohater zaczyna obrażać kobiety, kląć, palić papierosy – wyborcy po początkowym szoku przyzwyczają się do takiego stanu rzeczy i zaczynają doceniać jego prawdomówność. Są chwile zwątpienia, ale przecież kreskówkowa Hillary Clinton w czasie debaty określi mianem kłamstwa słowa Garrisona o tym, że tak naprawdę jest on łajdakiem pierwszej klasy. Na ekranie wygląda to komicznie, ale w tego typu zabiegach jest znacznie więcej prawdy, niż moglibyśmy początkowo zakładać. Dobitnie podsumował to popierający w wyborach Trumpa pierwszy kowboj Stanów Zjednoczonych, Clint Eastwood: „Żyjemy w epoce lizania tyłków, czasach pokolenia bab i mięczaków, gdzie wszyscy tylko chodzą na paluszkach, żeby nikogo nie urazić.”. Symptomatyczne dla dzisiejszej rzeczywistości jest więc to, że swoje cojones tak dobitnie chce nam prezentować ni to polityk, ni to celebryta. Przestańmy wreszcie twierdzić, że Amerykanie dali się na to nabrać, bo żadnymi gejzerami intelektu nigdy nie byli. Rozejrzyjmy się dookoła – postrzegana w skali globalnej współczesna polityka, głównie dzięki zmieniającemu się pejzażowi medialnemu, zaroiła się od Trumpów i innych klaunów, którzy zrobią fikołka i zaczną taplać się w błocie, bylebyś tylko oddał na nich swój głos.
Polskie wybory w materii korzystania ze znanych postaci show-biznesu w kampanii różnią się tym od amerykańskich, że raz na cztery lata Krzysiu Hołowczyc zapozuje do zdjęcia z Bronisławem Komorowskim, a inny Jerzy Zelnik uśmiechnie się na wiecu Andrzeja Dudy – przy dobrych lotach możesz liczyć na ciepłą posadkę w którejś z instytucji kultury czy własny program w telewizji. W USA głos prominentów życia publicznego jest zaś słyszalny jak nigdzie indziej. Na długo przed zasadniczą fazą wyborów musisz policzyć szable i zdać sobie sprawę z tego, kto je trzyma. Trump, sam w końcu wyrastający z celebryckiego świata, wystawił do boju postacie w ogromnej mierze drugiej świeżości: nie licząc już Eastwooda, kandydata (nie wszystkich) republikanów poparli tacy wątpliwej jakości tytani jak: Chuck Norris, Hulk Hogan, Mike Tyson, Jon Voight czy Kid Rock. Żadni to zawodnicy wagi ciężkiej, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, kogo po swojej stronie miała Clinton – od wyboru do koloru. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest fakt, że Hollywood i większość amerykańskich mediów, z kilkoma głośnymi wyjątkami, od lat zanurzone są w liberalno-lewicowym nurcie społeczno-politycznym. Na czasie jest więc przybierająca karykaturalne formy poprawność polityczna, czymkolwiek ona nie jest, treści ekologiczne czy walka o równouprawnienie nawet wtedy, gdy ktoś już dawno jest równouprawniony. Trump, od kiedy tylko w jego głowie zaświtał pomysł walki o fotel prezydencki, musiał się z tym establishmentem mocować, właściwie walczyć do ostatniej kropli krwi. Z tego starcia wyszedł zwycięsko z bardzo prostego powodu: pokazał Hollywood jako krainę pomyleńców i pariasów, którzy z braku laku pchają się do polityki, kompletnie nic o niej nie wiedząc. Oderwany od rzeczywistości świat gwiazd i gwiazdeczek skontrastował z realnymi problemami Amerykanów, doskonale wyczuwając, że po latach burzenia murów chcą oni w końcu wznieść cytadelę i poczuć się bezpiecznie. Co więcej, Trump przez lata nauczył się doskonale korzystać z show-biznesu i uczynił go ważną bronią w walce o Biały Dom.
Wygląda na to, że kolejny prezydent USA już z mlekiem matki wyssał starą prawdę o tym, że nie ważne jak mówią, byleby mówili. Nie miało tu specjalnego znaczenia, czy Trump akurat przeżywał upadek jednej ze swoich firm, zwalniał pracowników lub chwytał kobiety za części ciała, za które nie powinien. Z biegiem czasu na siłę dospawał się on do gwiazdozbioru celebryckiej konstelacji, a o jego telewizyjnych czy filmowych gościnnych występach robiło się naprawdę głośno. Zaczynał już w 1981 roku w serialu The Jeffersons, a potem poszło z górki: The Nanny, The Fresh Prince of Bel-Air, Sex and the City, Zoolander, Home Alone 2: Lost in New York i wiele innych. Za zagranie samego siebie w Ghosts Can't Do It był nawet „nagrodzony” Złotą Maliną. Prowadzone przez niego programy The Apprentice i The Celebrity Apprentice cieszyły się wielką popularnością wśród Amerykanów, do tego wszystkiego dochodziły telewizyjne konkursy piękności, roast czy walki w formule WWE. O swoich prezydenckich aspiracjach Trump przekonywał już od lat 80. w rozmowach z Oprah Winfrey czy Davidem Lettermanem. Wszędzie go było pełno, wyskakiwał nawet z lodówki, działając swego czasu w branży spożywczej. W Saturday Night Live (którego odcinki sam zainteresowany prowadził w 2004 i 2015 roku) Trumpa genialnie sparodiował Alec Baldwin. Problem polegał na tym, że widzowie większą wagę niż do prześmiewczych komentarzy kandydata do Białego Domu na temat imigrantów czy tolerancji rasowej, przykładali do samego jego wyglądu, z charakterystycznymi, wiecznie otwartymi w grymasie niepewnego zadowolenia ustami. Przez lata miliarder stał się więc celebrytą, ale wszystko wskazuje również na to, że wielu Amerykanów zaczęło go traktować jako „swojego gościa” – ostrego jak brzytwa, jednak niwelującego dystans między aspirującym politykiem a obywatelem. To był zupełnie inny styl od tego, którego używał Obama, np. wtedy, gdy robił on popularnego „żółwika” z jednym ze sprzątaczy w Białym Domu. Trump, w odróżnieniu od swojego poprzednika, nie chciał porywać tłumów – wystarczyło mu, że skutecznie je ogłupił, lub li tylko zmanipulował.
Trump jako prezydent USA jest więc prawdziwą zagadką, także dla Hollywood dzisiejszej doby. Oczywiście żadnego polowania na czarownice, ścinania głów czy roszad na ważnych dla kultury stanowiskach nie będzie – Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych, kreując system polityczny, najwyraźniej przygotowali się na każdą ewentualność. Powstaje jednak pytanie: co czeka amerykańską X muzę w najbliższej przyszłości? Przypomnijmy, że jeszcze całkiem niedawno, pod koniec drugiej kadencji George’a W. Busha, twórcy filmowi mieli spory problem z rozliczaniem się z traumą 11 września, gdy w Białym Domu zasiadał prezydent coraz bardziej odrywający się od rzeczywistości. Nie ma też żadnego przypadku w tym, że gwiazdę Trumpa w Hollywoodzkiej Alei Sławy zniszczono za pomocą młotka. Świat kina w takich sytuacjach, na całe szczęście, zachowuje się jak Gandalf przed sparingiem z Balrogiem: nie przejdziesz, potworze! Nikt jednak nie wie, czy kolejny prezydent USA okaże się prawdziwym monstrum. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że pod koniec swojej kadencji bardziej niż Franka Underwooda z House of Cards będzie on przypominał Piusa XIII z The Young Pope: uderzy jak grom z jasnego nieba, choć chwilę później zdamy sobie sprawę, że taki już jest nasz wielobarwny świat, że nowy jego lider to konsekwencja zachodzących w nim zmian, od branży rozrywkowej po te w naszej mentalności. W końcu dochodzimy tu do prawdziwego paradoksu: kolejny prezydent USA to medialny przebieraniec, który zbudował swój sukces na swojej rzekomej prawdomówności. Czas pokaże, czy cała sytuacja to jedynie chichot historii.
Źródło: Zdjęcie główne: Associated Press/Mary Schwalm