Dziwne przypadki Patricka Melrose’a
„Amatorka!”, komentuje tuż po spotkaniu kółka anonimowych ludzi, którzy niefortunnie potknęli się o życie, kokainowe uzależnienie swojej znajomej Patrick Melrose, mający za sobą mało chwalebne boje z prochami różnej proweniencji. Śmiać się czy zadumać? A może jedno po drugim?
Nie jest to bynajmniej dialog ani dla nowego serialu z Benedict Cumberbatch wyjątkowo reprezentatywny, ani, broń Boże, najbardziej błyskotliwy, ale może posłużyć za zgrabny przykład tego, jak jego niemalże komediowe sreberko nieustannie nasiąka goryczą. Oglądając zwiastuny i czytając informacje prasowe o nadchodzącej telewizyjnej adaptacji nietuzinkowych powieści brytyjskiego pisarza Edwarda St Aubyna, można było mieć niebezpodstawne obawy. O to, że spłyci ona niemiłosiernie treść książek, sprowadzając je do poziomu głupawej, napakowanej raz trafionymi, raz chybionymi gagami humoreski z hipsterskimi ciągotami, żerującej na niesłabnącej popularności odtwórcy głównej roli. A z drugiej strony cykl o Patricku wydawał się odporny na próby ponownego odczytania i przełożenia na język filmowy, czego co prawda już próbowano – rok 2012 przyniósł pełnometrażową ekranizację Mleka matki, czyli czwartego tomu serii, której nie miałem jednak okazji obejrzeć – ale nigdy z podobnym rozmachem. I, jak się okazuje, pomyślunkiem. Książki St Aubyna są bowiem bliskie afabularności, dlatego nietrudno też przegiąć i zrobić z nich potwornie nudnego, opartego na dialogach snuja, bo nawet jeśli przepisać żywcem kwestie z książki, zwykle znakomite, to i tak wyszedłby kluch z gadającymi głowami. Chociażby dlatego chylę czoła przed Davidem Nichollsem i Edwardem Bergerem, którzy nakręcili świetną adaptację rewelacyjnych książek. Ich pięcioodcinkowy Patrick Melrose nie ma oczywiście szans na osiągnięcie pułapu popularności zarezerwowanego dla głośniejszych seriali HBO (mowa o tej stacji, bo jest ona polskim dystrybutorem serialu) i dwa pierwsze odcinki obejrzało średnio zaledwie dwieście tysięcy amerykańskich telewidzów. Dlatego tym bardziej należy o nim pisać.
Ale od początku. St Aubyn swój cykl na poły autobiograficznych powieści zainicjował wydaną (i z miejsca, tak jak zresztą wszystkie kolejne, docenioną) w 1992 roku powieścią Nic takiego i domknął dopiero dwadzieścia lat później piątą książką z serii zatytułowaną, cokolwiek trafnie, „W końcu”. Można by rzec, że są to kroniki opisujące życie niejakiego Patricka Melrose'a, angielskiego arystokraty, który dorastał na francuskiej prowincji pod okiem obojętnej matki i despotycznego ojca, a jako człowiek dorosły, z powodu doznanej niegdyś z ręki rodziciela krzywdy, osunął się ku uzależnieniu. Doznana trauma odbiła się na jego osobistym stosunku do wychowania, bo, nie chcąc powielać patologicznego modelu, jako ojciec i mąż popełnia inne błędy. Oczywiście to jedynie powierzchowne przywołanie fabuły całej tej (chciałoby się napisać długiej, ale to nie do końca prawda; poszczególne tomy mają zaledwie po sto pięćdziesiąt stron) historii, zresztą interesującej tym bardziej, że St Aubyn nawiązuje tu do dramatu, który wydarzył się pod jego dachem i do swoich mrocznych przygód z narkotykami. Lecz nie ma co przeceniać owej perspektywy autobiograficznej, bo o ile stanowi ona cenny interpretacyjny punkt wyjścia, tak projektowanie nierzadko absurdalnych zdarzeń na życiorys autora może okazać się ślepą uliczką. Jego powieści zderzają osobisty dramat ze społeczną satyrą i to napisaną tak błyskotliwie (nieprzypadkowo przymiotnik ten pojawia się tutaj po raz wtóry), że zostaje ona wyrwana z pozornej hermetyczności brytyjskiej bańki arystokratycznej. Bo hipokryzja, lenistwo, trywialne poczucie wyższości i zwyczajne chamstwo są zrozumiałe nie tylko nad Tamizą. St Aubyn nie musi sobie dworować ze śmieszności klasy wyższej, bo ta doskonale wyszydza samą siebie. Wystarczy tylko robić notatki.
Serial Bergera i Nichollsa znakomicie przenosi rzeczone niuanse na ekran, nie kastrując przy tym zjadliwego, nierzadko wysublimowanie subtelnego humoru literackiego pierwowzoru, z gracją balansując pomiędzy wnykami, o których pisałem wyżej, a które mniej sprawnym adaptatorom sprawiłyby trudność nie do przeskoczenia. Choć za nami dopiero trzy odcinki, już na ich podstawie można obwieścić sukces. Szczególnie satysfakcjonująca jest adaptacja „Jakiejś nadziei”, gdyż akcja książki dzieje się na zamkniętym przyjęciu i interakcja między postaciami opiera się praktycznie wyłącznie na dialogu; tutaj uczyniono z niej odcinek dynamiczny i humorystycznie wyważony. Nie obyło się, rzecz jasna, bez zmian. Odcinek o dzieciństwie Patricka jest drugi, a serial otwiera wyprawa za ocean po prochy ojca. Zapewne było to podyktowane chęcią złowienia publiczności na Benedicta Cumberbatcha (który gra wyśmienicie i zniuansowanie), który musiał przecież pojawić się na ekranie na samym początku. Ale to żaden zarzut, raczej zauważenie faktu, bo oba odcinki są odpowiednio rozplanowane dramaturgicznie dzięki przemyślanej konstrukcji narracyjnej.
Bodaj jedyne, do czego można się przyczepić, to niekiedy nadmierne operowanie hiperbolą (aż nazbyt demonstracyjnie demoniczny David Melrose, którego groza opierała się raczej na kompletnej amoralności, czy narkotyczna faza Patricka podczas umówionego drinka), lecz takie prawidła ekranu. Nicholls i Bergen na szczęście nawet przesadę potrafią wykorzystać jako oręż. A przed nami jeszcze dwa odcinki. I nie sądzę, bym musiał odszczekać to wszystko, co tu napisałem.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe