Andor zmienia Gwiezdne Wojny i perspektywę. Czemu inne seriale są gorsze?
Po obejrzeniu czterech odcinków serialu Gwiezdne Wojny: Andor zauważyłem pewną zmianę perspektywy na to, co do tej pory stworzono w uniwersum.
Gwiezdne Wojny: Andor to zaskoczenie, bo serial zrywa ze schematami uniwersum Star Wars i idzie w nowym kierunku. Podejmuje ryzyko, pokazując, że Gwiezdne Wojny mogą być tworzone z kinowym rozmachem i na poważnie – z wolniejszym tempem i większym skupieniem na postaciach. Ta premiera zmusiła mnie do zweryfikowania tego, co sądzę o dotychczasowych serialowych produkcjach Disney+.
Andor to nowa jakość?
Strona wizualna Andora zmusza do weryfikacji oceny innych produkcji. Nie mam problemu z technologią Stagecraft (aka Volume), na której oparte są seriale Obi-Wan Kenobi, Księga Boby Fetta oraz The Mandalorian, ale jednak różnica jest diametralna. Nowy serial ze świata Star Wars, opierając się na pozornie staromodnych rozwiązaniach (prawdziwe lokacje, scenografie, green screen), dodaje światu przedstawionemu życia i autentyczności. Rozwiązania Volume są obecne w każdym ze wspomnianych wcześniej seriali, ale w Obi-Wanie twórcy przesadzili i zbudowali hermetyczne, klaustrofobiczne, duszne wręcz lokacje (zwłaszcza pod koniec). Gdy jesteśmy w mieście, które ma tętnić życiem, odczuwamy pewną sztuczność, niepozwalającą dostrzec jego walorów. A uwydatnia to chociażby zwykły spacer Andora przez miasto, gdy kamera pokazuje codzienność mieszkańców. To jest duży problem dla Lucasfilmu, bo Andor wchodzi na zupełnie inną jakość, przy której wszystkie poprzednie seriale wyglądają po prostu źle i... tanio (pomimo niemałego budżetu). Skrajność nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem – nie można opierać się w 95% na jednej technologii, bo efekt wyraźnie jest niezadowalający dla widza. Swego czasu tworzono filmy w 100% na tle green screenu, co nie wygląda dobrze – zwłaszcza po latach, gdy jakość CGI się zestarzała. Trylogię sequeli można krytykować za wiele rzeczy, ale wizualnie te filmy są doskonałe. Twórcy znaleźli równowagę pomiędzy nowymi technologiami (CGI) a praktycznymi efektami specjalnymi (scenografie, makiety, stwory, charakteryzacje). Przecież Gwiezdne Wojny zawsze przodowały w rewolucji technologicznej!
Andor wyróżnia się także pod względem filmowego rzemiosła. Udowadnia (zwłaszcza w czwartym odcinku), jak duże znaczenie dla poziomu historii ma dobra reżyseria. Brak doświadczenia Deborah Chow spowodował, że Obi-Wan Kenobi nie stał się tak dobrym serialem, jakim powinien być, a finałowa walka z Vaderem pod kątem realizacji pozostawiła widzów z niesmakiem. Nowy serial pokazuje, że do takich rzeczy nie wystarczy jedynie talent – to doświadczenie buduje odpowiednie narzędzia, które filmowiec może wykorzystać z pożytkiem dla historii. Chow w The Mandalorian pracowała już pod nadzorem doświadczonego Jona Favreau, dlatego efekt był dużo lepszy. Zwróćcie uwagę na to, że w Obi-Wanie najważniejsze, emocjonalne sceny nie potrafiły wybrzmieć, a w Andorze najzwyklejsze dialogi mają odpowiednią głębię i charakter. Obecnie – po obejrzeniu czegoś na tak wysokim poziomie – trudno pozytywnie podejść do wcześniejszych seriali. Andor bardzo akcentuje ich wady, dając do zrozumienia, że krytycy mieli trochę racji (tylko nie mylcie krytyki z hejtem!) – nawet 2. sezon The Mandalorian wizualnie poszedł w skrajność z Volume. Teraz oceniam te produkcje gorzej niż wcześniej. Ta nowa perspektywa nie pozwala mi na nie spojrzeć w taki sam sposób.
Władca Pierścieni kontra Wiedźmin
To jest sytuacja w jakimś stopniu znana w popkulturze od zawsze. Po obejrzeniu pierwszych odcinków Rodu smoka oraz Pierścieni Władzy trudno mi z równie dużym entuzjazmem podchodzić do pierwszych sezonów Wiedźmina (zwłaszcza pod kątem wizualnym). Gdy dostajemy produkcję na o wiele wyższym poziomie, zmieniamy perspektywę. Okazuje się, że to, co wcześniej nam się bardzo podobało, ma więcej wad, niż sądziliśmy. W hicie Netflixa także odczuwalny jest brak doświadczenia reżyserów. Nie znaczy to jednak, że od razu mamy przestać go lubić. Po prostu obiektywnie możemy stwierdzić, że nie jest to aż tak dobre, a także dostrzec wady, błędne decyzje i problemy.
Te przemyślenia nie mają na celu gloryfikacji Andora ani też krytyki Księgi Boby Fetta, Kenobiego czy The Mandalorian. Po prostu jakość nowego serialu pokazuje, że w jakimś stopniu strach i ostrożność Lucasfilmu nie pozwalają wykorzystać potencjału tego uniwersum. Andor udowadnia to, co fani Star Wars wiedzą od zawsze: Gwiezdne Wojny to nieograniczony potencjał. W tym świecie możemy opowiadać naprawdę różne historie, prezentować mieszkańców galaktyki z krwi i kości, bez baśniowej konwencji, epatowania fanserwisem i easter-eggami. Chociaż muszę przyznać, że lubię podejście Jona Favreau w The Mandalorian (pewnie 3. sezon również będzie się na tym opierać). Andor jednak musi sprowokować twórców do zmiany jakości w uniwersum. Udowodnić Kathleen Kennedy i całemu Lucasfilmowi, że nie trzeba się bać ryzyka, bo jakość obroni się sama, a widz to doceni (przecież fani od dawna chcieli dostać poważniejszy serial). W Star Wars powinno być miejsce nie tylko dla baśniowej konwencji znanej z Gwiezdnej Sagi, ale też dla powagi, głębi emocjonalnej i czegoś dojrzalszego. Przede wszystkim trzeba wrócić do jakości wizualnej, bo budżet jest, a błędne decyzje sprawiają, że seriale nie do końca wyglądają tak, jak powinny.
Nowa nadzieja Star Wars
To wszystko nadaje Andorowi większe znaczenie we współczesnej popkulturze. Frekwencja widzów przed ekranami pokaże, czy ta nowa ścieżka to coś, czego tak naprawdę chcą. Można powiedzieć, że to my w pewnym stopniu decydujemy o przyszłości uniwersum. Mamy więc nadzieję, że Gwiezdne Wojny zaczną pokazywać oczekiwany poziom i ekscytować nas podróżą do odległej galaktyki. Oby powróciły wspomnienia z 2015 roku przed Przebudzeniem Mocy. Jest to możliwe! Tak samo jak to, że Andor może się pogorszyć i ostatecznie nie spełnić naszych oczekiwań. Nie ma to jednak znaczenia w kontekście zmiany perspektywy – ta nastąpiła już po czterech odcinkach.