Kino Darrena Aronofsky’ego, czyli artysto mój, czemuś mnie opuścił?
Zbierałem się, żeby napisać kilka zdań o mother!, zbierałem się i się nie zebrałem, ale po łbie chodziła mi pewna myśl – może trafna, a może nie – że kino ma sens tylko wtedy, kiedy prowokuje do dyskusji, a film Aronofsky'ego, choć do dyskusji prowokuje, to sensu nie ma.
Oczywiście to klasyczna półprawda, albo inaczej, prawda zaprzedana, nazwijmy to, erudycyjności doby Facebooka, intencjonalnie i z premedytacją podporządkowana nieformalnemu wymogowi recenzenckiego haiku, który mówi, że dobrze, aby było takoż zwięzłe, jak eksplozywne. Bo przecież mother! swój sens jak najbardziej ma, sens do tego buchający prosto z artystowskich trzewi Aronofsky'ego, sens głęboko, że tak powiem, introwertyczny. I dlatego podobne filmy prowokują rzeczoną dyskusję, bo nawet, jeśli człek nie ma pojęcia, o czym traktowały, to może powiedzieć, o czym myśli, że traktowały. A to dużo. Nie ma jednocześnie ten tekst na celu dyskredytowania tej przeogromnej części kinematografii światowej – co brzmi dumnie – która pręży muskuły i refleksji innych, niż „Ale się fajnie napieprzali”, nie wywołuje. Toć sam jestem żarliwym miłośnikiem rozrywki niekoniecznie najwyższego lotu i na próby nieserdecznej drwiny z JCVD reaguje kanonicznym już „Idź się Bergmana pooglądaj” częściej, niż sam te słowa słyszę (a słyszę nad wyraz często). Dlatego casus Aronofsky'ego wydaje mi się cokolwiek interesujący, bo to facet, którego filmy oglądam, choć za nimi nie przepadam. I mother! nie jest wyjątkiem. Jak napisał mój przyjaciel, to powieść Iry Levina spisana piórem Paolo Coelho, lecz, choć nie mam zamiaru specjalnie z tą cenzurką polemizować, byłbym skłonny jednak na pewnym froncie owej szarży bronić, bo nawet, jak Aronofsky bagrze głupoty, to z pełnym przekonaniem, że to (nie)święte pisma.
Analogia ta nie jest ani trochę przypadkowa, bo gnostyczne kaznodziejstwo zawsze rzucało pobłyskujące refleksy na to, co Darren Aronofsky kręcił i nie sposób chyba nie zafascynować się tym jego hochsztaplerstwem, gdyż to podręcznikowy przypadek kuglarza przekonanego o żywej i realnej magiczności swoich sztuczek. A mother! jest bodaj najwyrazistszym tego przykładem, bo to ponoć nic innego jak rozbudowana alegoria nasiąknięta symboliką biblijną z proekologiczną wymową. Czyli rzecz traktuje o gwałcie na Matce Ziemi dokonanym przez, jak sądzę, boga i ludzi. Przyznaję, nic podobnego nie przyszło mi do głowy podczas seansu, całą tę opowieść zinterpretowałem na trochę innym poziomie, jako film o sztuce, artyście, kobiecie, która temu artyście towarzyszy, inspiracji i jej braku, sidłach kultury celebryckiej i tak dalej, i tak dalej, ale nie jest problemem to wszystko podkręcić do powyższej konkluzji i jeszcze do tego nie przekłamać, bo nie są to przecież rzeczy ze sobą sprzeczne. A nawet jeśli by były, to tym bardziej mamy o czym gadać. Szczególnie gdy ma się tę świadomość, że chodzi o nikogo innego, tylko o Aronofsky'ego, którego bodaj żaden film nie obył się bez kabały, gnozy i innych rzeczy. Może prócz The Wrestler, jego, o ironio, opus magnum.
Dlatego ciekawy jestem, jak wypaliłyby – albo i nie – te jego Batmany, X-Meny, RoboCopy i inne czysto blockbusterowe projekty, które miał kręcić, ale nie wyszło, gdyż wydaje się przecież, że kto jak kto, ale Darren Aronofsky pasuje do takich rzeczy jak czekolada do wódki. Lecz to i tak zamierzchłe dzieje, od lat mu się podobnych ofert nie składa i śmiem wątpić, że jeszcze kiedykolwiek będzie miał okazję nakręcić film za sto baniek, szczególnie po świeżutkiej komercyjnej klęsce i konsternacji, jakie wywołało mother!. Przecież nie pierwszy raz Aronofsky pada pod wyciosanym przez siebie krzyżem. I chyba na tym polega siła jego mocno niedoskonałego kina, z którym, jak podkreślałem powyżej, rzadko mi po drodze: sam sobie rzuca na bary ociosane pokrytymi pęcherzami dłońmi i powiązane grubym sznurem bele. Bo żeby nakręcić tak dziwaczny film jak Noah, dosztukować do niego komiks i jeszcze na tym zarobić, jednak trzeba mieć jaja. Ale podoba mi się jego niezachwiana wiara, że nie każdy sposób jest dobry, ale jego – zawsze. Z rzadka szedł na kompromisy i kurczowo trzymał się swoich wizji, choćby były i kabotyńskie. Zresztą owa wizyjność będzie pewnie słowem-kluczem dla niejednego miłośnika twórczości Aronofsky'ego mającym otworzyć, a może raczej tylko uchylić, wierzeje do tajemnic, jakie skrywa jego filmografia, lecz te są mi, jak sądzę, niedostępne. Bo cóż mogę powiedzieć, na The Fountain nie płakałem.
mother! bronił będę też i z innej przyczyny, bynajmniej nie ze względu na iście gorączkowy finał rodem z jakiegoś szalonego koszmaru Buñuela czy klaustrofobiczną pracę kamery, lecz na pierwsze ujęcia, które obnażyły Aronofsky'ego bardziej niż wszystko to, co sam na swój temat poprzez filmy o sobie mówi. Bo popatrzcie, jak fotografuje Jennifer Lawrence, z którą na planie mother! się zresztą związał. Jak wodzi za nią obiektywem. Jak koszula nocna gładzi jej skórę. Z jaką lubością i pewnym zaskoczeniem rejestruje jej niebagatelną urodę, jakby nie tylko ona, ale i on wybudził się z głębokiego snu. A może jestem niepoprawnym romantykiem i plotę nie mniejsze androny od niego.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe