Kino i kontrowersje – czy istnieją historie nie dla widza?
Wołyń, który właśnie wchodzi do kin, to nie tylko ważny film historyczny. To również świetny pretekst do dyskusji o tym, czy mamy wciąż w kinie tematy tabu.
Przy okazji filmu Wołyń Wojciecha Smarzowskiego pojawiło się pytanie, czy historia rzezi, jakiej na Polakach dokonali Ukraińcy, jest tematem, którym powinno zajmować się kino. Ambasador Ukrainy w Polsce, Andrij Deszczyca, stwierdził nawet, że film może zaszkodzić relacjom pomiędzy naszymi krajami, co jest totalną bzdurą. Pamiętam, że podobne głosy pojawiały się w 2007 roku, kiedy Andrzej Wajda nakręcił Katyń, ale dochodziły one z Rosji. Oczywiście ich wydźwięk zmienił się w dniu premiery, gdy zagraniczni dziennikarze mogli obejrzeć film, a nie tylko opierać swoje opinie na domysłach i spekulacjach. Katyń nawet doczekał się swojej rosyjskiej premiery, choć nie trafił do szerokiej dystrybucji, jak obiecywał producent obrazu. Rossijskaja Gazieta pisała wtedy, że film nie opowiada o przeciągającym się sporze między Polską i Rosją, lecz o nieludzkim oddziaływaniu zbrodniczych idei. Reżyser Andrzej Wajda zrobił wiele, aby jego film nie został uznany za antyrosyjski. Sam pokaz zaś został okrzyknięty przez Rosjan dowodem na to, że ich społeczeństwo poczyniło poważny krok na drodze przywracania prawdy o tragedii II wojny światowej - co, jak wiemy z perspektywy czasu, okazało się totalną bzdurą. Choć oczywiście fakt, że Katyń był nawet wyświetlany w ogólnodostępnej rosyjskiej telewizji, trzeba uznać za sukces.
Wydaje mi się, że tak też będzie z Wołyniem. Ukraińcy muszą stawić czoła swojej historii, tak jak i my musimy stawić czoła naszej. Obecnie rządząca partia kilka produkcji zakopałaby gdzieś na cmentarzu archiwum telewizji i nigdy więcej o nich nie wspominała. Solą w oku jest przecież nagrodzona Oscarem Ida Pawła Pawlikowskiego czy Pokłosie Władysława Pasikowskiego. Oba filmy pokazują historię Polaków, której jako naród się wstydzimy i nie lubimy o niej głośno mówić. Nie zmieni to jednak faktu, że nie jesteśmy narodem krystalicznym, za który część obywateli się uważa. Mamy wady i zalety. Czy istnieje lepszy sposób na ukazanie ich niż film, który zostawia widzowi pole do własnej interpretacji? Pokazania, skąd wzięły się dane zachowania?
Co chwila pojawiają się głosy, że istnieją tematy społeczne czy historyczne, które nie powinny trafiać na duży ekran. Jest to moim zdaniem błędne myślenie. Nie ma takich tematów, których kinematografia powinna się wystrzegać. Wprost przeciwnie. Wolę, gdy za scenariusz filmowy służą nam prawdziwe wydarzenia. Historie, które wzruszają dlatego, że są prawdziwe, a nie narodziły się w głowie scenarzystów. Ostatnio mamy sporo takich produkcji. Niedawno premierę miał chociażby Deepwater Horizon w reżyserii Petera Berga, ukazujący jedną z największych katastrof ekologicznych tego wieku. Oczywiście, jak to w filmach bywa, wydarzenia, które miały miejsce na platformie wiertniczej, nie zostały przedstawione w stosunku 1 do 1, a i heroizm części załogi został mocno podkoloryzowany, by widz nie usnął z nudów. Reżyser nacisk położył na pazerność koncernu BP, nie pozostawiając nikomu złudzeń, że to oni odpowiadają za tragedię, która miała miejsce. Co ciekawe, brytyjskie przedsiębiorstwo naftowe nawet nie przeciwstawiło się temu, jak zostało ukazane. Przynajmniej na razie.
Również Mel Gibson sięgnął po prawdziwą historię, wiedząc, że takie najbardziej podobają się widowni na całym świecie i są najlepszą formą hołdu dla bohaterskich czynów, bo tym jest jego najnowszy film - Hacksaw Ridge - opowiadający o heroicznych czynach Desmonda T. Dossa, sanitariusza, który ze względu na wyznawaną religię odmówił noszenia broni. Nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć, że takie zachowanie podczas wojny na Pacyfiku nie spotkało się z wielką aprobatą kolegów z kompanii. Podczas najcięższych starć, wielokrotnie ryzykując życiem, wydostał z ognia walki ponad 70 rannych żołnierzy. Mogę się założyć, że gdyby nie ten film, miliony ludzi nie zapoznałoby się z biografią tego dzielnego człowieka, tak jak z życiorysami wielu innych znakomitych ludzi. Najlepszym przykładem jest osoba Władysława Szpilmana, o której większość Polaków młodego pokolenia dowiedziała się tylko i wyłącznie dzięki The Pianist Romana Polańskiego oraz temu, że Ministerstwo Edukacji wysyłało na niego do kina uczniów.
Oczywiście istnieje też obawa, że niektóre filmy mogą mocno przekłamywać historię i posłużyć jako broń propagandowa. Najlepszym przykładem jest ostatnia produkcja Antoniego Krauze, Smoleńsk, która z rzetelnym przedstawieniem jednej z najtragiczniejszych katastrof naszego kraju ma mało wspólnego. Czy ten film nie powinien powstać tylko dlatego, że przedstawia wersję tylko jednej części społeczeństwa? Oczywiście, że nie. Największym bólem tego filmu jest jego słabe wykonanie, które denerwuje zarówno przeciwników teorii spiskowej, jak i jej zwolenników. Przed podobnym wyzwaniem stanął przecież Oliver Stone, kręcąc W., laurkę poświęconą byłemu prezydentowi USA George’owi W. Bushowi. Film spotkał się z wielką krytyką, ale jednego nie można mu odmówić - jest świetnie zrealizowany i zagrany, czego niestety nie można powiedzieć o Smoleńsku, któremu bliżej do brazylijskiej telenoweli niż poważnej produkcji kinowej.
W nadchodzącym czasie możemy spodziewać się wysypu filmów i seriali historycznych, które będą bardziej lub mniej nawiązywać do prawdziwych wydarzeń. Telewizja Polska rozpoczęła już prace nad serialem Wyklęci, który ma zgromadzić przed telewizorami miliony widzów, jak było to w przypadku Czasu honoru. Jeśli jednak zostanie on zrealizowany w podobny sposób jak choćby Historia Roja, czyli bez nacisku na scenariusz i samą opowieść, to może okazać się to trudne. Problem nie polega na tym, że o niektórych rzeczach nie powinno się kręcić filmów, ale na tym, że trzeba robić to dobrze, rzetelnie, bez mieszania w to polityki - czyli właśnie tak, jak zrobił to Wojciech Smarzowski.
Źródło: fot. materiały prasowe