„Lundgren jest większy niż Dania!” – rozmawiamy z Dolphem Lundgrenem
Pobił na ringu Sylvestra Stallone'a, kilkakrotnie skopał tyłek Van Damme'owi, przeżył starcie z synem Bruce’a Lee, a teraz przejął dowództwo nad wirtualnymi czołgami w World of Tanks. Udało nam się spotkać z wielkim - i to dosłownie - Dolphem Lundgrenem.
DAWID MUSZYŃSKI: Swój debiut aktorski zaliczyłeś na planie filmu z Jamesem Bondem. Zdajesz sobie sprawę, ilu aktorów marzy, by właśnie tak zacząć swoją karierę?
DOLPH LUNDGREN: Pewnie sporo (śmiech). Pracę załatwiła mi moja ówczesna dziewczyna, piosenkarka Grace Jones, która również grała w tym filmie. Jeden z kaskaderów się rozchorował, a że ja byłem akurat na planie, zostałem poproszony, by go zastąpić. Zagrałem wtedy niewielką scenę z Christopherem Walkenem, na torze wyścigów konnych we Francji. Pamiętam, że sprawiło mi to wielką frajdę. Nie traktowałem tego występu jako biletu do sławy, czy nawet wielkiego wyróżnienia. Choć zrobiłem wrażenie na Rogerze Moorze, który wygłosił pamiętne zdanie: „Lundgren jest większy niż Dania”. Odnosiło się to oczywiście do mojego wzrostu.
Naprawdę nie odczuwałeś podniecenia z samego faktu, że grasz w filmie o Bondzie?
Jeśli mam być szczery – niezbyt! Niedługo potem dostałem angaż w czwartej części Rocky'ego. Dopiero wtedy pojawiły się emocje. Moja debiutancka rola trwała przecież niecałe dwie minuty i jedyne, co robiłem, to celowałem z pistoletu do postaci Walkena. Nie myślałem, że ktoś po czymś takim obsadzi mnie w dużej roli. Byłem przecież chłopakiem z zerowym doświadczeniem aktorskim, który nadrabiał charyzmą.
I wysokim ilorazem inteligencji. Gdzieś czytałem, że wynosi on 160. Taki sam wynik osiągnął Tesla.
Nigdy nie ukrywałem, że do USA przyjechałem po to, aby zdobyć dyplom i zostać inżynierem, jak mój ojciec i dwaj bracia. Otrzymałem nawet odpowiednie stypendium, które umożliwiło mi przyjazd do Ameryki. Poniekąd chciałem zaimponować mojemu tacie, który zawsze marzył o studiach na MIT w Bostonie. Postanowiłem więc w ten sposób okazać mu swój szacunek i wdzięczność. Nie miałem w planach zostać gwiazdą kina akcji czy gwiazdą w ogóle.
Wolałeś zostać modelem.
To nie tak, że wolałem nim zostać. Grace mnie do tego namówiła. Gdy zacząłem się z nią spotykać, wpadłem w zwariowane towarzystwo, które przekonało mnie do tego, że mogę na swoim wyglądzie nieźle zarobić. Skusiłem się.
Pomówmy chwilę o Rockym. Podobno wcale nie markowałeś uderzeń podczas scen walki, chcę się więc upewnić – Sylvester Stallone przyjmował prawdziwe ciosy?
Część faktycznie była autentyczna, ale sam się na to zgodził. Sceny boksu musiały wyjść przekonująco. Ale mogę wszystkich uspokoić, że obaj zeszliśmy z planu nieźle posiniaczeni.
Przejrzałem twoją filmografię i dostrzegłem tam film z 1991 roku zatytułowany Ostry Poker w małym Tokio, w którym grasz obok Brandona Lee, syna legendarnego Bruce’a Lee.
Aż wstyd się przyznać, ale ja nie miałem zielonego pojęcia, że to syn słynnego Bruce’a. W końcu w USA Lee to dość popularne nazwisko. Dowiedziałem się dopiero później, z kim mam do czynienia, podczas jednego z treningów karate. Tę tajemną wiedzę sprzedał mi pewien Brytyjczyk, który korzystał z tego samego dojo.
I jak była twoja reakcja?
Strach. Nie wiem dlaczego, ale od tego momentu zacząłem bardzo uważać na ciosy, które wyprowadzałem w jego kierunku. Nie chciałem, żeby złamał mnie jak zapałkę.
Wasza znajomość nie trwała jednak długo…
Do dziś pamiętam telefon, który dostałem od znajomego z informacją, że na planie Kruka Brandona zabiła kula wystrzelona z pistoletu Magnum. Ktoś podmienił pociski i zamiast ślepaka została użyta ostra amunicja. To była dla nas wszystkich ogromna tragedia.
Pozwól, że zmienię temat, bo zrobiło się nieco refleksyjnie... Zobaczymy cię w czwartej części Niezniszczalnych?
Jak w końcu skończą pisać scenariusz i się z nim zapoznam, to wtedy podejmę stosowną decyzję. Na razie wszystko, co wiem o filmie, to plotki krążące w internecie. Nie wiem czy bez Slya dalsze podtrzymywanie tej marki ma większy scen. Siłą tych filmów jest on i jego scenariusze. To przecież Stallone stworzył chociażby Rocky’ego czy Rambo. To jednak nie wszytko. W jego wykręconej wyobraźni jest jeszcze wiele ciekawych pomysłów na filmy. Może zamiast w kolejnej odsłonie Niezniszczalnych spotkamy się na planie innego projektu.
Jak myślisz, skąd wziął się pomysł na Niezniszczalnych?
Z nieustannie rosnącej nostalgii widzów do starych tytułów, bohaterów i historii rodem z Parszywej dwunastki. Gdy mój agent poinformował mnie, że Sly napisał nowy scenariusz, popatrzyłem na tytuł i pomyślałem, że to kolejny film o boksie. Pomyliłem się. I to ogromnie!
Zapałałeś miłością do swojego bohatera?
Jest kwintesencją tego, co we mnie siedzi. Wysoki gość ze Skandynawii, lubi wypić, wszędzie nosi ze sobą ogromy nóż i ma tendencje socjopatyczne. Wypisz, wymaluj – ja (śmiech). Bez wahania przyjąłem tę rolę. Uwielbiam zresztą specyficzne poczucie humoru Stallone'a. Poza tym w momencie, gdy dostałem scenariusz, już było wiadomo, że na pokładzie są Statham i Jet Li, a w kolejce czekali następni. Nie mogłem przegapić takiej okazji, bo raczej by się już nie powtórzyła.
Traktowałeś tę rolę jako pracę, czy raczej zabawę, za którą ci nieźle płacą?
Na początku była to jednak ciężka praca, ale bywały momenty, gdy sami nie byliśmy pewni, czy to jest plan zdjęciowy, czy jakiś zjazd emerytów kina akcji. Pamiętam taką scenę z drugiej części, którą kręciliśmy w Bułgarii. Mieliśmy strzelać do jakiejś ciężarówki, czy coś w tym stylu. Było strasznie zimno. Postawiono nam więc namiot wypełniony grzejnikami. Siedziałem tam sobie z Terrym Crewsem. Nagle wchodzi Sly, żeby pogadać z producentem na temat następnego ujęcia. Za nim pojawia się Van Damme, który grał główny szwarccharakter, za nim Chuck Norris, Bruce Willis i Arnold Schwarzenegger. Nagle zaczyna być dziwnie, ponieważ chyba nigdy wcześniej się nie zdarzyło, żebyśmy znaleźli się wszyscy razem w tym samym pomieszczeniu. To było jak spełnienie marzeń nie tylko dla fanów, ale także dla nas. Od zawsze chcieliśmy zagrać ze sobą w jednym filmie, ale żadne studio nie widziało w tym sensu. Pewnie bali się, ile to będzie kosztowało.
Dobrze, czyli siedzicie wszyscy w tym namiocie, czekacie na rozpoczęcie zdjęć i zastanawiacie się, który z was jest największym twardzielem?
Można tak powiedzieć, choć ta licytacja szybko się skończyła. Wszyscy wiemy, kto by wygrał starcie w ringu.
Kto?
Ja obstawiam, że Terry Crews. Ten facet jest zbudowany jak skała. Choć mogę się założyć, że spodziewałeś się odpowiedzi „Chuck Norris”.
Zostałeś ostatnio ambasadorem World of Thanks, choć granie w gry to ostatnia rzecz, o którą bym cię posądził. Skąd ta decyzja?
Od zawsze uwielbiam czołgi, o czym można się przekonać, oglądając moje filmy (śmiech). Okazało się, że nie jestem sam. Miliony ludzi na całym świecie dzieli ze mną tę pasję, tyle że w świecie wirtualnym. Poza tym zawsze chciałem odwiedzić Mińsk, a praca przy grze mi to umożliwiła.
Ale nałogowym graczem raczej nie jesteś?
Nie będę udawać, że tak jest. World of Tanks to chyba pierwsza gra, w którą nauczyłem się grać na takim poziomie, by rozgrywka miała jakiś sens, i po którą sięgam dość regularnie. Choć mistrzem świata nie jestem i raczej nigdy nie zostanę (śmiech). Jest to jednak superzabawa i nie mówię tak tylko dlatego, że mi za to płacą. Nie oszukujmy się, wizerunek to najcenniejsza rzecz, jaką aktor posiada. Musi korzystać z niego rozważnie i nie użyczać swojej twarzy do reklamy byle jakiego produktu. Pod World of Tanks mogę podpisać się rękami i nogami.