Mówimy Oscar – a w domyśle Wajda
W roku, w którym obrodziło dobrymi filmami tak mocno, że podstarzali górale czegoś takiego nie pamiętają, do wyścigu o Oscara wystawiliśmy znowu film Andrzeja Wajdy. Dlaczego?
Czy wiecie, że od wprowadzenia kategorii oscarowej „najlepszy film nieanglojęzyczny” mija właśnie sześćdziesiąt lat? Tak, po raz pierwszy pojawiła się dopiero w 1957 r. I któż był pierwszym polskim kandydatem do Oscara? No oczywiście, że Andrzej Wajda. I to z jednym z najlepszych swoich filmów – Kanał. W tym roku wystawiliśmy Powidoki i jest to już dziesiąte podejście Wajdy do Oscarów.
Najprawdopodobniej też niestety ostatnie, chociaż ten pan zaskakuje nas swoją żywotnością artystyczną niemal tak bardzo jak Papcio Chmiel. Trzy razy jego filmy faktycznie zdobyły nominację. Żaden nie dostał Oscara, choć sam Wajda otrzymał honorową statuetkę. Czyli tak wygląda statystyczna podstawa pod te rozważania – co szósty film, który wystawialiśmy do Oscarów, był jego, a w efekcie zdobył nam co trzecią nominację. To zdecydowanie najbardziej rozpoznawalny polski reżyser na świecie (również w Hollywood), i to taki, któremu wciąż zdarza się kręcić świetne filmy.
Nie chcę w tym miejscu pisać, co sam myślę o decyzji polskiej komisji oscarowej – nie byłem na festiwalu w Gdyni i nie widziałem filmów, które były brane pod uwagę. To znaczy widziałem Ostatnia rodzina i to z pewnością film, który godnie by nas reprezentował, ale bez obejrzenia Wołyń czy samych Powidoki nie mogę obiektywnie stwierdzić, czy komisja wybrała słusznie.
Ale i tak chodzi tu nie o mnie, a o sam system. O sposób myślenia, wybierania, który funkcjonuje u nas od lat. Wszak wszystkie trzy tegoroczne filmy wymienione wyżej miały po gdyńskich seansach świetne recenzje i swoich oddanych fanów. Szanowne grono wybierające miało więc tym razem klęskę urodzaju i zdecydowało się postawić na sprawdzonego konia. Sprawdzonego do bólu.
Co ciekawe, im lepiej w ostatnich latach ma się polskie kino, tym oscarowe komisje bardziej stawiają na sprawdzonych twórców – rok temu Skolimowski, wcześniej Wajda, Pawlikowski (też przecież rozpoznawalne nazwisko na Zachodzie). Prawda jest taka, że jedyne jak dotąd nominacje w XXI wieku dają nam właśnie oni, twórcy znani za granicą od lat – przed Ida Pawlikowskiego udało się to właśnie Wajdzie w 2008 (Katyń) i Agnieszce Holland w 2012 (In Darkness), a jeszcze poprzednia nominacja była aż w 1982 r. i też za film Wajdy (Człowiek z żelaza). Czyli z punktu widzenia logiki i matematyki nie ma w tym nic zaskakującego, że skoro jest jakieś jego nowe dzieło, to należy wysłać na Oscary. Rzecz w tym, że mówimy o sztuce, a nie matematyce.
Mówimy o kolejnych pokoleniach twórców, którzy najwyższy czas, by wyszli z cienia wielkiego artysty i pokazali, że mamy w Polsce też inne ciekawe wizje, inne fajne opowieści, nowych zdolnych filmowców. My jednak wolimy zachowawczo i bez ryzyka. Jest Wajda – dawaj Wajdę. Z filmów, które nakręcił w ostatniej dekadzie, tylko Tatarak nie był naszym kandydatem do Oscara. Aż dziwne, że go przeoczono.
Kto więc za to odpowiada? Kto decyduje o naszym oscarowym wyborze? No, komisja. Co roku jej skład się trochę zmienia, tym razem byli to: Sławomir Idziak, Agnieszka Holland, Anna Biedrzycka-Sheppard, Ola Maślik, Jacek Bromski, Jakub Duszyński, Paweł Mykietyn oraz Magdalena Sroka i Katarzyna Mazurkiewicz. Wiele zacnych nazwisk, wiele zaległych od lat na swoich pozycjach. I nawet nie można winić wszystkich, bo w komunikacie można przeczytać: „Po długiej i interesującej dyskusji, większością głosów, przy akceptacji odmiennego wyboru niektórych członków”, czyli niektórzy mieli jednak świeższe pomysły. Każdy może sobie teraz wybrać, kto według nich był za czymś nowym, a kto za Wajdą po raz kolejny, ale nie zmieni to ani werdyktu, ani ogólnego wrażenia.
Tegoroczny wybór ma kilka ciekawych aspektów – z każdym kolejnym razem szanse na to, by Wajda nakręcił jeszcze coś naprawdę dobrego, są przecież (mówiąc brutalnie) coraz mniejsze. Może więc ten dziesiąty raz będzie ostatni, a to wielki, światowej miary twórca, który wciąż nie dostał Oscara. W sensie nie dostał normalnie, bo ten honorowy za całą twórczość traktowany jest zwykle jako taki Oscar pocieszenia. A przecież mu się należy. Ba, miał wielkie szanse i gdyby nie PRL-owska rzeczywistość oraz polityka, przez którą nie wystawiliśmy do Oscarów Człowiek z marmuru, tylko Noce i dnie Antczaka (które, swoją drogą, też nominację dostały – wtedy, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych też mieliśmy urodzaj w kinie i trzy nominacje do Oscara pod rząd), to szanse na statuetkę miałby ogromne.
Ale to było czterdzieści lat temu. Dziś Powidoki Wajdy zabierają oscarowe szanse innym twórcom. Skoro sam reżyser zdecydował się nie wystawiać tego filmu do konkursu w gdyńskim festiwalu właśnie dlatego, by zrobić miejsce młodszym, to czemu zabiera się im potencjalnie znacznie ważniejsze laury? Jeśli ten film dostanie nominację, to zamknie to usta większości krytyków, ale jeśli nie, to co wtedy?
Wybór Wajdy ma jeszcze inne znaczenie - to dla polskiej kinematografii spora oszczędność. Dosłownie. Wszak dziś wyścig oscarowy wymaga sporych nakładów finansowych. Promocja w USA kosztuje, a bez promocji mało kto z szanownego grona akademików ruszy się z fotela i pójdzie do kina. Wybranie filmu Wajdy to jakiś początek – znacznie większe są szanse, że taki film w ogóle ktoś zobaczy, niż gdyby był to obraz debiutanta z Polski. Tak czy owak, jeśli chcemy myśleć o walce o statuetkę, trzeba (jak co roku) wyskoczyć ze sporej sumy, ale przy Wajdzie ta suma może być ciut mniejsza, ewentualnie można inaczej rozłożyć jej wydawanie. Czy takie kalkulacje mają jednak sens i znaczenie w momencie, gdy mówimy o sztuce? Gdy mówimy o artystach?
Tak naprawdę na pytanie "Czy było warto?" każdy z nas musi sobie odpowiedzieć sam. Co gorsza, nie może tego zrobić od razu, bo choć Ostatnią rodzinę możemy zobaczyć już, a Wołyń za dni kilka, to na film Wajdy przyjdzie nam poczekać aż do stycznia. Czyli mniej więcej do momentu, gdy zostaną ogłoszone nominacje do Oscara.
I niczego to zresztą już nie zmieni. Jest jak jest, żyjemy w kraju, w którym mówi się o coraz lepszym stanie polskiego kina, a gdy przyjdzie co do czego, można tylko (jak ja w tytule) parafrazować Majakowskiego. Choć na szczęście pewnie większość z Was nawet nie wie, do którego wiersza nawiązuję - i skończmy choć takim optymistycznym akcentem.
Źródło: fot. flickr