Umarły Gwiezdne wojny, niech żyją Gwiezdne wojny
Oglądając zwiastuny, nie sądziłem, że ostatecznie, kiedy nareszcie na ekran wjadą napisy końcowe, przyjdzie mi zgodzić się z Lukiem, ale istotnie – nadszedł czas, aby Jedi odeszli.
Mit bowiem padł. Skruszał, zmurszał, zwiędnął i zapleśniał. Sam jeszcze nie miałem przed seansem pojęcia, że, tak jak i cała galaktyka, potrzebuję nowej baśni. Nie tej, którą słyszałem już setki razy, co nie przeszkadzało mi cieszyć się jak dziecko, kiedy opowiadano ją po raz wtóry. Ale jakby otwarły mi się oczy. Nie ucieszyła mnie ta perspektywa, ba, nawet posmutniałem. Bo moje Gwiezdne wojny jakby na moment przestały być moje, znalazłem się na obcym mi terytorium. Na poziomie emocjonalnym nie zgadzałem się z podjętymi decyzjami, lecz głowa podpowiadała mi, że tak trzeba. Równowaga, ot co. I choć zezłościłem się nie raz na Ostatniego Jedi, bronił będę usilnie tego, co się wydarzyło, bo to jedyna droga, aby saga mogła przetrwać. Luke, ten sam, co przepowiadał koniec Jedi, ostrzegał, że nie wszystko pójdzie po naszej myśli. Istotnie. Tu nic nie idzie po niczyjej myśli, Ostatni Jedi wydaje się kusić osobliwą odmianą poetyki klęski, aczkolwiek pomijając jej, jakby się wydawało obligatoryjny, aspekt mesjaniczny. A przynajmniej do pewnego stopnia, bo koniec końców przekuwa element martyrologiczny na zaczyn optymizmu. Inaczej być nie mogło, gdyż to film traktujący nie tylko o końcu mitu, ale i, a jakżeby inaczej, nowej nadziei.
Przewodnim motywem Ostatniego Jedi jest nic innego jako konieczność oderwania się od przeszłości i przyzwyczajeń, jakie ze sobą niesie. Kylo Ren, opętany żądzą odcięcia się od tego, co było, od tej metaforycznej żelaznej kuli u nogi symbolizowanej przez wszystkich tych, którzy chcieli go ulepić jak glinę, powtarza niczym magiczną inkantację formułkę o konieczności porzucenia minionego, nadając owemu zaklęciu wymiar metafilmowy. Po kolei odrzuca relikwie łączące go z dawnym ja: swój hełm, swojego mistrza, jednego i drugiego (dopuszczając się swoistego ojcobójstwa aż trzykrotnie), a rytuału dopełnia złamany miecz Luke'a, niegdyś należący przecież do jego dziadka. Nareszcie staje się tym, kim pragnął być, człowiekiem nieobarczonym brzemieniem rodu, o którym, jakby nie było, opowiadają całe Gwiezdne wojny. I my musimy do tego przywyknąć, bo raz na zawsze odebrano te filmy Skywalkerom. Nie należą już dłużej do nich.
Tak po prawdzie nie należały już od dawna, tylko tego nie pojmowaliśmy, choć ostrzegali nas oni sami. Ujawnienie dziedzictwa – a raczej jego braku – Rey, która okazuje się dzieckiem zapijaczonych fajansiarzy, to wyborny, acz serdeczny prztyczek w nos wymierzony zwolennikom rozmaitych teorii łączących ją ze znaczącymi osobistościami tej odległej galaktyki i porzucenie tak popularnej formuły o wybrańcach. Chcielibyśmy, aby okazała się niezwykła, aby była córką Kenobiego, Palpatine'a, na boga, kogokolwiek, oby nie nikogo. Lecz nie. Rey jest boleśnie zwyczajna. Szara. Przeciętna. Z ludu. Tam samo jak chłopiec z miotłą z finałowego ujęcia. Ostatni Jedi przewrotnie mówi o zmierzchu ikon i końcu ery heroicznej. Przestaje być przecież istotne, kim był Snoke, jakaż to tajemnica go otaczała, z króla na szachownicy stał się najmarniejszym pionem, co było wytrawnym, pięknym posunięciem. A Luke? Luke to człowiek, który ugiął się pod naporem otaczającej go legendy, ostatecznie jej jednak dorównując po – podobnie jak Kylo Ren – przyjęciu siebie takim, jakim jest, a nie jakim być powinien. Dlatego Jedi mogą odejść, bo w tym nowym porządku każdy jest materiałem na bohatera. Każdy jest materiałem na szubrawca. Mistrz Yoda mówi, że Rey posiadła wiedzę wykraczającą dalece za to, co przekazują święte pisma. Każdy może być Jedi. Każdy może być Sithem. Film Riana Johnsona zrywa tym samym z utartymi symbolami, ukazując ich nieadekwatność i pustosłowie, tworząc nowy, zjednoczony pod egalitarnym sztandarem Ruchu Oporu, gdzie szlachcianka staje obok córki z domu złego. Oraz czarną armię maszerującą pod zakrwawioną chorągwią narwańca usiłującego przezwyciężyć swoje pozoranctwo.
Ale Gwiezdne wojny zawsze i przede wszystkim opowiadały o nadziei, ni mniej, ni więcej. Ostatni Jedi jawi się jednak dla „naszych” niczym droga krzyżowa i człowiek zastanawia się, po którym upadku już się nie podniosą. Nie wychodzi tu przecież nic, plany palą na panewce, ludzie giną na marne, sojusznicy okazują się zdrajcami. Johnson nie posuwa się oczywiście do cynizmu, u niego plugawymi nihilistami są macherzy, niegodziwcy i oportuniści, przecież nadal mamy do czynienia z baśnią, tu nic się nie zmieniło. A jednak zmieniło się wszystko. Ostatni Jedi niekiedy chytrze podsuwa cytaty z Imperium kontratakuje i Powrotu Jedi, ale tylko po to, aby wywrócić je na nice, aby zakpić z naszej nostalgii, igrać z tym, co, jak myśleliśmy, znamy. Podsuwa popularne refreny i zmienia ich słowa. Idzie w autotematyczne tony, jakby w usta poszczególnych postaci włożono swoiste komunikaty dla widza, to Kylo Ren, Luke i reszta zdają się mówić, całkiem dosłownie, że to, co oglądacie, nie jest tym, co już widzieliście, a to, co zobaczycie, tym, co oglądacie. Nawet oskarżane o epigoństwo Przebudzenie Mocy nie osiągnęło takiego poziomu samoświadomości. A czyni on z Ostatniego Jedi nie tylko Gwiezdne wojny, ale i film o Gwiezdnych wojnach. Jest niczym oderwanie plastra. Konia z rzędem temu, kto wie, czego spodziewać się po „dziewiątce”.
Nie czekałem nawet, aż ostygnie mi głowa, bo napisałem powyższe słowa o północy, po powrocie z seansu. Na Facebooku panuje konsternacja, mało kto jeszcze potrafi klarownie zinterpretować to, co zobaczył, prowadzi dialog z własnymi myślami. Ja sam nadal się ze sobą spieram co do Ostatniego Jedi. To bodaj najdobitniejszy dowód na to, że takiego filmu potrzebowaliśmy; nie pogłaskania po główce, ale kuksańca. Dokonała się radykalna wolta, która niedowołanie skieruje ciągnącą się od czterdziestu lat opowieść na zupełnie inne tory. I nie możemy nic z tym zrobić.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.