WTF historie superbohaterów i postaci z kreskówek (CZĘŚĆ 2)
Przez lata jeden z bohaterów komiksu The Spirit Willa Eisnera budził wiele kontrowersji z powodu tego, jak go ukazano. Postać ta nie pojawiła się w filmie Franka Millera z 2008 roku. Wiecie o kogo chodzi?
Will Eisner to nie tylko jeden z najsłynniejszych i najważniejszych amerykańskich twórców komiksów w historii – to jeden z najsłynniejszych i najważniejszych twórców komiksów w ogóle. Urodził się 6 marca 1917 roku na Brooklynie w Nowym Jorku, pochodził z rodziny rosyjskich emigrantów. Może słyszeliście kiedyś o nagrodach nazwanych jego nazwiskiem, przyznawanych dla najwybitniejszych tytułów w branży – to trochę takie odpowiedniki filmowych Oscarów. To on w 1978 roku stworzył album (w dużej mierze oparty na historiach ze swojego życia) Umowa z Bogiem, który uważa się za pierwszą powieść graficzną (w 2007 roku, dzięki wydawnictwu Egmont doczekała się ona też publikacji na polskim rynku). Natomiast od 1940 roku przez następne 12 lat tworzył serię przygód o detektywie, przy której Detective Comics wyglądał jak baja dla mało wymagających dzieci.
Chociaż The Spirit, samozwańczy duch Central City nie dysponował w komiksie nadprzyrodzonymi mocami – nie licząc ponadprzeciętnego uporu i wytrzymałości w walce ze złem – Eisner zapewnił mu wszelkie inne atrybuty, charakterystyczne dla superbohatera. Ubrany zawsze w ten sam niebieski garnitur, niebieskie rękawiczki w komplecie z niebieskim kapeluszem na głowie, o który dbał nie mniej niż najsłynniejszy archeolog świata – Indiana Jones. Biała koszula i czerwony krawat. Do tego niebieska przepaska na oczach, podobna do tej, którą nosił Robin – Cudowny Chłopiec.
Nazywał się Danny Colt. Był policjantem, jednym z tych najuczciwszych, którego po jednej z niebezpiecznych akcji na służbie, uznano za martwego. Jednak on przeżył i postanowił wykorzystać fakt, że cały przestępczy świat myśli inaczej. Wtedy postanowił zostać dobrym duchem miasta, strzegącym jego zmęczonych murów i ukrywających się za nimi mieszkańców. Tak powstał The Spirit. W telegraficznym skrócie.
Wśród licznych przychylnych mu postaci, jakie spotkał na swojej ścieżce sprawiedliwości i siniaków, już w drugim odcinku mieliśmy okazję poznać też jego pomagiera i jednocześnie najlepszego przyjaciela, czarnego taksówkarza o nazwisku Ebony White [jest to zamierzona gra słów, którą można tłumaczyć na „Hebanowa Biel”]. I to właśnie ta postać w następnych latach budziła kontrowersje oraz powodowała dyskusje o to, dlaczego Eisner przedstawił jej wygląd i zachowanie w tak karykaturalny sposób?
„Był 2 czerwca 1940 roku, kiedy jechałem swoją taksówką, a on wskoczył do środka i poprosił mnie o pomoc. Już w tamtej chwili wiedziałem, że przydałby mu się nieustraszony pomocnik. Można powiedzieć, że to było natychmiastowe spostrzeżenie” – powiedział Ebony do przesłuchującego go komisarza Dolana. Takie były początki przyjaźni Ducha i White’a [cytat pochodzi z odcinka The Spirit #7 – All Ebony Issue, wydanego przez Warren Magazine w 1975 roku, przyp. autora].
Eisner stworzył pomocnika dla głównego bohatera, by podczas akcji heros mógł na nim polegać, a w chwili spokoju – w kryjówce na opuszczonym cmentarzu – nie bił się ze swoimi myślami, mówiąc do siebie samego. Tak oso pojawił się White – czarny mężczyzna w ciele przypominającym dziecko, z wielkimi oczami, nabrzmiałymi usta, który śmiesznie się wypowiadał. Stereotypowy obrazek, którego nie powstydziłby się niejeden rasista.
W kontrze do fizyczności postaci, Eisner traktował jej udział w przygodach nie tylko za ważny, ale wręcz potrzebny – ukazując historię, w których biały facet często wychodzi z tarapatów tylko dzięki pomocy swojego czarnego kumpla. Już dwa miesiące po tym, jak Eisner wprowadził postać White’a, poświęcił mu w komiksie całą solo-przygodę.
W książce Roberta C. Harveya The Art of the Comic Book: An Aesthetic History, autor wyjaśnia wcześniejsze artystyczne decyzje Eisnera, który z czasem nie tylko musiał skonfrontować się z krytyką, ale też przyznać się do pewnych spostrzeżeń. Czytamy w książce: „Późniejszy dyskomfort Eisnera z tą postacią pojawił się wraz z uświadomieniem sobie, że przy jej tworzeniu oparł się na wizerunkowych stereotypach. Ale taki sposób ukazania tego bohatera nie miał swojego źródła w braku tolerancji jego twórcy, była to konsekwencja nieświadomości tego, jak czuły się inne rasy, a nie pragnienie ich prześladowania”.
Eisner, który sam w życiu też doświadczył na sobie antysemityzmu, „uważał, że kwestie sposobu ukazania danej rasy nie mają żadnego znaczenia, więc to przeoczył”. Jednocześnie przyznał, że był produktem swoich czasów, żyjąc w Stanach Zjednoczonych, kraju emigrantów, gdzie każdy był na swój sposób „zabawny”, przez co tworzył fundamenty pod amerykańskie poczucie humoru.
Dla ciekawskich – jeżeli chcecie dowiedzieć się jeszcze więcej o tej postaci, jak i o samym Duchu, polecam poniższe wideo ukazujące również pierwszy, stereotypowy wizerunek Ebony White’a.
Kiedy w 2008 roku Frank Miller wyreżyserował ekranizacje dzieła Eisnera, stylizowaną na swoje własne Sin City. jednak w jego filmie nie było czarnego pomagiera, był czarny antagonista, grany przez Samuela L. Jacksona. White ostatecznie powrócił dopiero w reaktywacji komiksowych przygód The Spirit, bez krzywdzącego wizerunku, z łbem na karku, dzięki któremu łatwiej było bohaterowi walczyć ze złem.
Patrząc wstecz, można odnieść wrażenie, że medium, jakim są komiksy, zawsze miały problem w ukazywaniu kwestii rasy i narodowości. W części pierwszej tego tekstu dowiedzieliście się, że DC Comics czekało aż do lat 70., by w godny sposób zacząć dodawać do swoich historii postaci o innym kolorze skóry niż biały. W przeciwieństwie do nich Marvel nie tylko wprowadził niebiałych bohaterów i bohaterki, z czasem poświęcając im nawet własne serie (Black Panther, Luke Cage). Jednak nawet oni mają na swoim koncie wątpliwiej jakości pomysły.
Idealnym tego przykładem są postaci: Anarchist i Shamrock, które słusznie zepchnięto je w popkulturowy niebyt. Pierwsza z nich porusza kwestie koloru skóry; Anarchist jest mutantem i po raz pierwszy pojawiła się w serii X-Force (później nazywana X-Statix). To czarny chłopak, wychowany w białej rodzinie zastępczej, w mieście, w którym tylko on miał ciemniejszą skórę od reszty mieszkańców. Nabawił się przez to w dzieciństwie przekonania, że jest ciągle brudny i musi zmyć ten ciemny kolor. Kiedy dołączył do drużyny innych superbohaterów, dostał od jednego z nich – Afroamerykanina o pseudonimie Spike – nową ksywkę: Captain Coconut (Kapitan Kokos, przyp. autora), bo ta bardziej miała pasować do Anarchista: był czarny na zewnątrz, biały w środku…
Shamrock natomiast była próbą nawiązania twórców Marvela do narodowości postaci, która miała pochodzić z Irlandii – jak najlepiej pokazać, że o Irlandię chodzi? Oczywiście uwydatniając wszelkie możliwe stereotypy danego narodu. Shamrock była więc rudą dziewczyną ubraną w zielony strój z symbolem koniczynki na klatce piersiowej. Jej supermocą było… szczęście.
Oczywiście ktoś was może teraz zaapelować o odrobinę dystansu, bo jednak wielkie wydawnictwo komiksowe postanowiło pochylić się nad daną narodowością – ale niech od razu zastanowi się też nad swoim potencjalnym bólem okolic krzyża, gdyby Marvel zechciał pokazać superbohatera z Polski: z brzuchem, wąsami, w sandałach i skarpetach, którego moc, to przyciąganie do siebie sklepowych promocji. No bo wiecie, hehe, stereotypy takie spoko.
Każdy z powyższych przykładów, zawartych w 1 i 2 części tekstu, pokazuje, że nawet superbohaterowie, mający być symbolami tego, co w nas najlepsze – pozostają produktami danych czasów, nawet tych niesprawiedliwych i pełnych uprzedzeń.
Oczywiście są też tacy, którzy mają znacznie gorsze zdanie na temat postaci herosów z kart komiksów i filmów – np. Alan Moore, autor Strażników i V jak Vendetta. W jednym z wywiadów mówi: „Amerykańscy superbohaterowie stali się rekompensatą dla tchórzostwa ludzi, którzy pozwolą swoim szefom w pracy i swojemu rządowi na prawie wszystko, dopóki będą mogli uciec w swoją fantazję, gdzie czeka na nich Hulk, Silver Surfer i nikt już nimi nie pomiata. To jest ta negatywna strona superbohaterów – stali się zaprzeczeniem tego, co mieli reprezentować”.
Czy słynny autor ma trochę racji? To już zostawiam wam do oceny.