Avengers: Wojna bez granic bez superbohaterów z seriali. Czy to jest zła decyzja?
Ostatnio po raz kolejny usłyszeliśmy wypowiedź na temat nieobecności w filmie superbohaterów Marvela z seriali Netflixa. W artykule zastanawiam się nad tym aspektem. Czy lepiej byłoby, gdybyśmy ich zobaczyli?
Kinowe Uniwersum Marvela to jedno z największych przedsięwzięć w historii kina. Trudno porównać cokolwiek do skali tego, co jest tutaj tworzone. Uniwersum Gwiezdnych Wojen budowano na innej zasadzie, więc to nie ta sama bajka. Od 10 lat też mówiono nam, że seriale Marvela osadzone są w tym samym świecie, co filmy. Nie brakowało tzw. crossoverów, czyli przenikania się światów w znaczącym wydarzeniu, aczkolwiek było to zawsze jednostronne. Seriale wielokrotnie nawiązywały do filmów pod względem fabularnym, gościła w nich m.in. Lady Sif grana przez Jamie Alexander. Problem w tym, że filmy raczej lekceważyły seriale, nie pozwalając poczuć spójności, która powinna być tutaj obecna. Jakieś drobne easter eggi to za mało, byśmy to poczuli. W końcu seriale i filmy tworzą jedno uniwersum, więc gdzie leży problem?
Przede wszystkim trzeba spojrzeć za kulisy Marvela, które mogą dać częściowe wyjaśnienie braku większej spójności uniwersum. Przez wiele lat Kevin Feige, czyli szef studia Marvela odpowiedzialny za budowę MCU, odpowiadał przed Ikiem Perlmutterem z Marvel Entertainment. Ten drugi miał decydujący głos w wielu sprawach, a to budowało konflikt z Feige'em. Frustracja szefa Marvela doprowadziła do tego, że od 2015 roku panów odseparowano. Teraz Feige odpowiada przed Alanem Hornem z Disneya i nie ma żadnej współpracy z kontrowersyjnym Perlmutterem. Problem tutaj jest taki, że Jeph Loeb, szef Marvel TV, nadal odpowiada przez tą postacią. A to pozwala zrozumieć niechęć Feige'a i prawdopodobnie też Perlmuttera do zacieśniania związków pomiędzy serialową i filmową częścią uniwersum. To oczywiście są tylko spekulacje, ale z uwagi na naprawdę głośne ploty o tym, jak mocny to był konflikt, nie zdziwiłbym się, jeśli to byłby jeden z ważniejszych problemów. Mimo wszystko to chyba nie jest coś, czego nie można byłoby obejść, prawda? W końcu nad nimi wszystkimi stoją ludzie z Disneya, którzy zainterweniowali w 2015 roku i mogliby jeszcze raz zrobić tu porządek.
Chciałbym zobaczyć Defenders czy kogoś z Agentów T.A.R.C.Z.Y. w filmowym epizodzie. Nie oczekuję włączenia ich do podstawy fabularnej i nawet nie spodziewałbym się dłuższych interakcji z popularniejszymi herosami. Dla spójności uniwersum powinni się pojawić. Choć na chwilę, w jednej scenie, jako wzmianka, że w obliczu kulminacji całego uniwersum i wojny, która przekracza wszelkie granice, są herosi, którzy pomagają. W takich sytuacjach przecież obowiązuje zasada: wszystkie ręce na pokład. Gdy Avengers walczą z najpotężniejszymi przeciwnikami, Defenders i spółka mogą pomagać na ulicach, chronić ludzi i dbać o to, by przy okazji bitwy nie dostali rykoszetem. To jednak według twórców jest niemożliwe do wykonania z punktu widzenia logistycznego, bo wprowadzając postać, muszą konsultować się z każdym reżyserem, by nie zrobić nic sprzecznego. Mamy obecnie jakieś 60 postaci, więc doliczając do tego około 10 bohaterów serialowych, to jest współpraca z kilkunastoma showrunnerami z telewizyjnego poletka. Mogę zrozumieć trud takiego przedsięwzięcia i skomplikowane logistyczne przygotowanie go w sposób satysfakcjonujący. Jednak Marvel z MCU zrobił coś, co zapisuje się w historii i nie chce mi się wierzyć, że wprowadzenie bohaterów serialowych miałoby być dla nich aż tak niewykonalne. Plany ich filmów są jak małe miasteczka, gdzie tysiące ludzi dba o to, by finalny efekt był zadowalający. Dla tak gigantycznej produkcji doprowadzenie do takiego przecinania się seriali z filmami nie może być problemem. Nie jestem w stanie zaakceptować takiego wyjaśnienia.
Większym problemem wydaje się fakt, że wprowadzając te serialowe postacie, trzeba podjąć decyzję: czy wyjaśniamy, kim oni są i skąd się wzięli, czy uznajemy,że ludzie ich znają? Sęk w tym, że seriale na tle filmowych wyczynów MCU można uznać wręcz za niszę. To rodzi kłopot, że z reguły większość odbiorców ogląda tylko wszystkie filmy lub przeważającą ilość, więc znają mniej więcej postaci i ich relacje, wiedzą skąd się wzięli. Widzowie, oglądając film, mogą się poczuć skonfundowani obecność jakichś Defenders czy Agentów, bo nie będą wiedzieć, kim oni są. Statystyki pokazują, że te superprodukcje po prostu ogląda więcej osób i często są to inni odbiorcy, niż seriali, więc siłą rzeczy wprowadzanie mniej popularnych postaci może przynieść nawet więcej szkód niż pożytku. Jednocześnie twórcy mogą to zrobić w formie easter egga - krótka scena, Luke Cage bijący outsidera z armii Thanosa, Jessica odciągająca obywateli z whisky w kieszeni kurtki, Iron Fist krzyczący, "Jam jest nieśmiertelny Iron Fist, uciekajcie!" (prawdę mówiąc, widząc szaleńca, co chwilę tak mówiącego, sam bym zwiewał...) i to by wystarczyło. Kto zna, to by wiedział, miał radochę i satysfakcję ze spójności uniwersum. Wydaje się jednak, że zwyczajni widzowie mogą nie znać ani wszystkich filmów, ani wszystkich seriali i nie wiedzieć nawet, że jest coś takiego jak Kinowe Uniwersum Marvela. Oni chcą po prostu dobrej rozrywki, która wgniecie w fotel i nie pozwoli z niego wstać 10 minut po seansie. Twórcy muszą myśleć o osobach, które napędzają box office. Nie mogą myśleć w pełni tylko o ludziach lubiących komiksy czy znających każdą produkcję uniwersum. Takie działanie jest zgubne. Spójrzmy na Czas Ultrona, który czasem bardziej skupiał się na wprowadzaniu do kolejnych filmów niż na aktualnej historii. Zabawa easter eggami może tak się kończyć, że widz nie połączy się z historią, bo będzie on cały czas wybijany z rytmu nawiązaniami, o których nie ma pojęcia. Dlatego tworzenie takich superprodukcji osadzonych w tak wielkim uniwersum filmowym to gra kompromisów. Nie wszyscy wyjdą na tym zadowoleni.
Może mi się nie podobać decyzja o lekceważeniu seriali, ale trudno do końca nazwać ją złą. Avengers: Infinity War to film bez precedensu, który zebrał ogrom gwiazd i najpewniej zapewni nam rozmach na nową skalę. To pod wieloma względami eksperyment, który pozwala Marvelowi nauczyć się robić to coraz lepiej. A człowiek uczy się często na błędach, a lepiej, by takich było jak najmniej w końcowym produkcie. To, że teraz nie zobaczymy serialowych bohaterów, mimo wszystko nie oznacza, że nigdy nie będzie takiego połączenia. Zawsze pozostaje Avengers 4, który prawdopodobnie będzie kropką nad i w kulminacji uniwersum, a Avengers 3 wydaje mi się czasem jedynie przedsmakiem... Mam jednak nadzieję, że osobiste konflikty i niesnaski nie zablokują Kevina Feige'a przed postawieniem kolejnego kroku do budowy czegoś, co przekroczy kolejne granice.
A może już je przekroczyli? Machina promocyjna ma zdradzać jak najmniej, by widza zaskoczyć. Można dostrzec, że ludzie zaczynają lubić strategię, którą potocznie nazwę "wszystko jest spoilerem". To pozwala nam inaczej obcować z filmami, jak za czasów, gdy jedyne, co widzieliśmy, to plakat lub spot w telewizji, bo Internet był w sferze marzeń. Nie jest jednak powiedziane, że promocja mówi nam prawdę. Twórcy mogą ogólnikami zaprzeczać, by potem zaskoczyć. Mogą nawet otwarcie kłamać, by ukryć niespodziankę. A to będzie działać o wiele lepiej, bo lubimy być pozytywnie zaskakiwani. Pamiętamy sytuację, kiedy Michael Rooker pojawił się na planie Avengers: Wojny bez granic, chociaż jego postać Yondu zginęła w Strażnikach Galaktyki 2 . Sam reżyser, James Gunn, tłumaczył, że to było po to, by zbić z tropu i zapewnić widzom niespodziankę w kinie. Zatem wszystko jest możliwe, bo do końca nigdy nie możemy wierzyć w słowa wypowiadane podczas promocji filmu. Oby jednak fani uniwersum dostali to, na co czekają. Liczę na niespodziankę!
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe