Widz ma prawo myśleć, co chce. Rozmawiamy z Jagodą Szelc, reżyser filmu Wieża. Jasny dzień
Miałem okazję spotkać się z Jagodą Szelc podczas ubiegłorocznego Forum Kina Europejskiego ORLEN Cinergia 2017. Porozmawiałem z nią o wchodzącym dziś na ekrany filmie Wieża. Jasny dzień, kulisach tworzenia, trudnej pracy reżysera w kinie, inspiracjach i wielu innych rzeczach.
Wieża. Jasny dzień to film, który okazał się pozytywnym zaskoczeniem ubiegłorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Tam też jego reżyser, Jagoda Szelc, odebrała nagrody za najlepszy debiut reżyserski oraz za najlepszy scenariusz.
Jagoda Szelc okazała się wyjątkową rozmówczynią, która w sposób otwarty zdradzała różne ciekawostki ze swojej pracy. Takie, które pozwalają zrozumieć cały ten proces i poczuć, że jej film to naprawdę coś wyjątkowego w polskim kinie.
ADAM SIENNICA: Przyznam, że Wieża. Jasny dzień wywarła na mnie piorunujące wrażenie gdy oglądałem ją na festiwalu w Gdyni. Od tamtego czasu udzielasz dziesiątki wywiadów. Nie jesteś już tym zmęczona?
JAGODA SZELC: W pewnym sensie nie, aczkolwiek miałam problem w Gdyni, bo tak dużo mówiłam, że aż ochrypłam. Wszystkim wydawało się, że po prostu za dużo popiłam. A nawet nie miałam w ustach pół mililitra alkoholu. Jestem to w pewnym sensie winna filmowi. Dziękuje Wam dziennikarzom za to, że promujecie w ten sposób nasz film.
A przecież trudno było oczekiwać czegoś takiego, co podbije festiwal. Pamiętam, że jak przeglądałem program, to nic szczególnie mnie nie zainteresowało w twoim filmie, a tu podczas oglądania taka pozytywna niespodzianka.
Mariusz Grzegorzek próbował nas uświadomić, że ten film jest tak na 65 widzów i że dzień dziecka się skończył. A tu się okazuje, że był jakiś głód na takie kino. Może to wynika z tego, że ja z zasady nie robię „filmów dla widowni”, jak to się gładko mówi. Ponieważ w mojej ocenie jest to patronizowanie widza i wychodzenie z fałszywego założenia, „że ja tu teraz powiem Wam co macie wiedzieć”. Nie powiem. Każdy ma obowiązek myśleć za siebie i ja widza zapraszam, jak pisał Gombrowicz „jako świadka moich przeżyć”. Widz nie jest infantylny i ubezwłasnowolniony. Nie będę tak go traktować.
Po twoim filmie mam chyba ze cztery interpretacje, o czym Wieża. Jasny dzień tak naprawdę opowiada. A ty masz swoją, nazwijmy to, podstawową interpretacje własnej historii?
Gdybym miała robić trzy lata film o tym, że pani płacze, bo ją zostawił pan, a po filmie ktoś przychodzi i mi mówi, że to historia właśnie o tym, to ja bym się chyba literalnie zabiła. Zrozumiałam, że najbardziej rozwija mnie taka sytuacja, w której to ludzie mi opowiadają, o czym jest ten film. Ponieważ ludzie - myśląc, że mówią o moim filmie – mówią tak naprawdę o sobie. Ostatnio jedna taka dziennikarka, którą lubię, powiedziała mi, że dla niej jest walka lewej półkuli z prawą. W życiu bym na coś takiego nie wpadła. Wajda powiedział: jak widz nie rozumie, to się obraża. Ja myślę: lepiej, niż gdyby miał być pasywny. Wolność jest darem od Boga, ale wiąże się z odpowiedzialnością. Generalnie wszyscy ludzie, którzy mi mówili o czym dla nich jest ten film, mówili ciekawie, ale wychodzili z pozycji lęku mówienia o tym, co im się wydaje. Bo sztuka „jest taka elitarna”. Nie interesuje mnie w filmach opowiadanie historii – zupełnie. Interesuje mnie co dany film robi. Chciałam zrobić maszynkę, która jak papierek lakmusowy wydobywałby z ludzi ich własne przekonania.
Ja stawiam na to, że wydarzenia rozgrywają się w czyśćcu, a koniec to ich droga do nieba.
Ponieważ dla mnie każda interpretacja jest słuszna to ta również. Bywają też pytania, czy ona w końcowych scenach podaje im narkotyk transcendentalny czy podaje im truciznę? Jakie to ma znaczenie? Po niektórych narkotykach transcendentalnych jesteś w stanie przeżyć swoją śmierć. Chodzi o definicje. A ja mam zawsze problem z definicjami i często poddaje je w wątpliwość. Naukowcy w ten sposób dochodzą do najciekawszych wyników bądź dróg.
A jednocześnie można interpretować to bardziej mainstreamowo: mówimy o opętaniu, o klimacie horroru. Nie twierdzę, że jest to w pełni prawidłowa interpretacja, ale nie zaprzecza innym. Jest to coś, co może przyciągnąć widza kina mainstreamowego, a nie tylko konesera kina artystycznego.
Tak. A mnie osobiście interesuje gatunek na chamskim, prymitywnym poziomie. Poza tym, że chciałam zrobić film, który na końcu się rozpadnie, chciałam, by „przewoltował” się gatunkowo. Zastanawiałam się, czy jestem w stanie to zrobić. Chciałam zacząć dramatem psychologicznym, przejść do thrillera i być może nawet zahaczyć o horror. Nie ukrywam, że to była dla mnie jakaś próba. Z mojej perspektywy fabuła jest istotna, bo to jest kapsuła filmu, ale najważniejsza jest postawa artystyczna. Dla mnie i Przemka Brynkiewicza czyli operatora, z którym współtworzyliśmy ten film. Postawa artystyczna, czyli to, co chcemy tym filmem zrobić, czym ten film ma być, a nie o czym on jest. Nieważne CO, ale ważne JAK to działa, jak mówi Żiżek. A innym pytaniem jest: czy to, na co patrzysz, odczuwasz jako horror. Ja jestem znana z tego, że dla mnie wszystkie smutne piosenki są wesołe.
Czuć, że jako debiutantka rzuciłaś się na naprawdę głęboką wodę.
Wiesz to jest tak. Przede wszystkim chciałam zobaczyć, czy jestem w stanie pociągnąć pięć tygodni zdjęć. Do tej pory robiłam siedmiodniowe plany. Pięć tygodni to zupełnie coś innego ze względów fizycznych, psychicznych czy problemów, z którymi się mierzysz. Poza tym w grę wchodzą bardzo duże pieniądze i głupio ci to spieprzyć. Praca reżysera to uciemiężająca trudna droga. To robią najsilniejsi. Nie najzdolniejsi. Bycie górnikiem jest oczywiście trudniejsze i bardziej niebezpieczne, ale nie chcę odbierać mojej pracy tego, że jest to chamska, trudna robota, która w pewnym sensie przynosi mało satysfakcji na poziomie basic. Chyba, że startujesz z pozycji postawy artystycznej. Bez tego nie wiem, jak ludzie wykonują ten zawód. Nie warto.
Ważne teraz, by dystrybutor dobrze ten tytuł wypromował.
Bardzo cieszymy się, że Against Gravity wzięli ten film. Oni naprawdę go lubią. Uwaga. To jest bardzo ważne słowo „Lubią”. Artur Liebhart jest na jakimś poziomie świrem, bo wierzy w sztukę. Nie chodzi o pieniądze. A nam zależało, by Wieża. Jasny dzień trafiła do kogoś, kto „wierzy”.
A dobrze jest pokazać widzom, którzy często piszą w Internecie, że polskie filmy to tylko kiepskie komedie, że jest coś więcej. Mamy mocne, ambitne i nietuzinkowe kino, nie tylko dla wymagającego widza.
Nasz film bardzo skutecznie sugeruje widzom od samego początku, że ten będzie czymś innym, niż nam się wydaje. Były sugestie, że odkrywanie tego, że ona jest matką dziewczynki, będzie pojawiać się wraz z rozwojem filmu. A tu nie o to chodzi. Po to w pierwszym dialogu tych kobiet wszystko jest wystawione na tacy, by „wybuchła bomba, a napięcie rosło”, że ten film tak naprawdę będzie o czymś innym, niż tylko ot se dramacik.
Jako debiutantka za kamerą filmu pełnometrażowego, jesteś w stanie w ogóle obejrzeć swój film w odcięciu od pracy reżysera?
Ja nigdy tego filmu nie obejrzę. Nigdy. Ja, aktorzy i cały zespół tak naprawdę nigdy go nie obejrzeliśmy. To nieszczęście zawodu reżysera.
Pamiętam głosy o tym, że twój film sprawia wrażenie improwizowanego.
Wbrew pozorom Wieża. Jasny dzień to film bardzo precyzyjnie, wręcz katorżniczo zrobiony. Nie jest w żadnym stopniu improwizowany. Jest szczegółowo przygotowany na próbach, które bardzo długo robiliśmy w teatrze i na lokacjach. Same próby nagrywaliśmy i montowaliśmy w taki sposób, jak miało to wyglądać w filmie. To, co widzimy na ekranie, to bardzo wypracowany, skontrolowany efekt. Na taki naturalizm bardzo długo się pracuje. A to dotyczy też długiego czasu pracy nad scenariuszem, gdzie zastanawialiśmy się, w którym miejscu będziemy korzystać z gatunkowych motywów, a gdzie będziemy opierać się na autorskim języku.
To wszystko dobrze ze sobą współgra i jest spójnie połączone...
Jest taki bufor czasu podczas pisania scenariusza i prób, kiedy masz prawo mieć wszystkie wątpliwości. Mało tego, musisz podjąć każdą wątpliwość. A jest ich cała masa. I nie możesz jechać na wyparciu, że „jakoś to będzie”. Nie będzie. Czujesz się wówczas potworną niedojdą i myślisz, że wszystko robisz źle. Dzięki pewnej uczciwości nie wypierania tych problemów dochodzisz do momentu, gdzie wiesz, że droga jest już czysta. W wojsku jest takie powiedzenie: „Jeśli są wątpliwości, to nie ma żadnych wątpliwości”. Potwierdza się zasada, że najważniejszy jest scenariusz, potem casting, a później prawdopodobnie montaż. A na planie to już kalkulacja czasu, gdzie zderzasz się z taką ilością problemów, że nie ma miejsca na wątpliwości i na pracę odautorską. Nie za dużo w każdym razie.
I te problemy spadają głównie na ciebie? Podobno ostateczna decyzja w każdej sprawie i tak należy do reżysera.
Nie wszystkie, bo ty jesteś zespołem, a on jest tobą. Miałam zespół, który wiedział, co robić i nikt nie miał żadnych wątpliwości. A my to zrobiliśmy za naprawdę małe pieniądze. Łącznie budżet wyniósł 1,8 mln złotych. Był w tym też aport szkoły, więc tak naprawdę ta suma była mniejsza. Z tego tytułu, że były to tak małe pieniądze, chcieliśmy się do tego tak dobrze przygotować. Jeśli robisz sześć scen dziennie na steady camie, nie ma miejsca na pomyłki. Ale ja nie wierzę w piramidalne plany, gdzie ty, reżyser–pantokrator, będziesz decydować o wszystkim. Wierzę w liderowanie i wierzę, że logistyka planu (jedna z najbardziej fascynujących dziedzin reżyserii) jest ustawieniem horyzontalnym – promienistym. Gdzie od ciebie odchodzą kolejne falangi.
A jak dla ciebie wyglądał sam proces pracy od początku do końca?
Ktoś kiedyś mi powiedział, że są cztery etapy pracy. Pierwszy to zawiązanie grupy. Ty wybierasz ludzi, z którymi będziesz pracować. Oni muszą wiedzieć, że w momencie wejścia na plan, nie muszą ci udowodnić, że się nadają. Gdy ktoś próbuje ci udowodnić, że dobrze wykonuje swoją pracę, z reguły wchodzi w kompetencje innych ludzi, a wtedy robi się totalny burdel. Ludzie, jeśli mają świadomość dobrze wykonywanej pracy, nie muszą ci niczego udowadniać. Następnym etapem jest budowanie relacji. To musi się odbywać przed planem. A fakt, że często ma to miejsce na planie, jest nieporozumieniem. Wszyscy mają mówić, co im się podoba, a co im się nie podoba i mają się uczyć siebie nawzajem. I potem jest etap pracy, podczas którego jest tylko praca. Nie ma budowania relacji ani zawiązywania grupy. Ostatnim etapem jest rozwiązanie grupy. Gdy praca jest dobra, a u nas jest bardzo dobra. Pracowaliśmy bardzo ciężko, po 18 godzin dziennie, a drugi reżyser nawet po 20 godzin dziennie, bo brał to, czego ja nie byłam w stanie przyjąć przez zmęczenie. On musi wiedzieć wszystko to, co ja wiem. Po zakończeniu procesu pracy, trzeba wprowadzić etap rozwiązania grupy, bo ludzie odczuwają z tego powodu wielki stres. To się nawet fachowo nazywa trauma bonding. Z uwagi na trudne wyzwania, coś się jednak ciągle udaje, więc ludzie zaczynają być ze sobą blisko. Przed końcem ludzie zaczynają się tak denerwować faktem, że plan się skończy i będą musieli wrócić do innej rzeczywistości, że zaczynają atakować lidera lub siebie nawzajem. Po to są te tzw. wrap party, bo to zapowiedź, że jeszcze się wszyscy zejdziemy i będziemy świętować koniec. Dlatego ludzie nie mają myśleć o tym, że zaraz kończymy film, ale o tym, że będzie ta impreza po nim. Wbrew pozorom to były najlepsze tygodnie mojego życia. Podczas tych pięciu tygodni czułam się najzdrowszym psychicznie człowiekiem. To jeśli chodzi o plan. Ale jak ja pracuję, to jest bardzo długa rozmowa. Uczyłam się tego 8 lat.
- 1 (current)
- 2
Źródło: zdjęcie główne: Against Gravity