Filmy świąteczne kiedyś i dziś. Gdzie się podziała wyjątkowość i magia?
Każdy z nas zna przykłady nieśmiertelnych przedstawicieli kina świątecznego - na przełomie lat magicznych gwiazdkowych produkcji powstało bardzo dużo. Ostatnimi czasy twórcy jednak często rezygnują z jakości, wypuszczając w świat bardzo podobne, błahe i nic nie znaczące historyjki. Czy rzeczywiście możemy mówić o kryzysie w gatunku świątecznym?
Filmy świąteczne, które chcą być inne niż wszystkie
Jednym z najciekawszych i prawdopodobnie najbardziej znanych przykładów oryginalnego filmu świątecznego jest The Nightmare Before Christmas. Poklatkowa animacja Tima Burtona podbiła serca widzów swoim (wbrew pozorom) mrokiem – cała fabuła bowiem skupia się na porwaniu Świętego Mikołaja i przeniesieniu go do tytułowego mrocznego miasteczka, na potrzeby stworzenia alternatywnych świąt. Film wyróżnia się nie tylko sposobem realizacji, ale samym podejściem do historii – choć wciąż obserwujemy gorączkowe przygotowania do świąt i dekorowanie całego miasta (ten motyw jest doprawdy nieśmiertelny), jest to przedstawione zupełnie na opak. Skoro jesteśmy już przy Burtonie, nie można zapomnieć o jego Edward Scissorhands – podejrzewam, że nie dla wszystkich będzie to film świąteczny pierwszego wyboru i wielu utożsami go raczej z historią o miłości, jednak moim zdaniem obecność elementów gwiazdkowych i cała zimowa aura pozwalają na zaklasyfikowanie tego tytułu do bożonarodzeniowych produkcji. Tutaj także możemy odpocząć od szału zakupów czy Świętego Mikołaja – oglądamy święta z perspektywy osamotnionego cyborga, który najbardziej chciałby być kochanym. W całym swoim rdzeniu historia może i jest prosta, jednak fakt, że nikt wcześniej na taką nie wpadł, skutecznie czyni z niej film wyjątkowy. Dla mnie to jeden z absolutnych TOP jeśli chodzi o filmy świąteczne.
Nie zapominajmy również o świętach z dreszczykiem bądź przeciwnie - szalonych i nie-romantycznych komediach. W latach 80. światło dzienne ujrzał krwawy horror Cicha noc, śmierci noc – tutaj Święty Mikołaj jest uosobieniem zła, a komu stanie na drodze, ten niech lepiej szybko bierze nogi za pas. Ten motyw bardzo przyjął się w kinie, co widać także w późniejszych latach – z biegiem czasu swoich premier doczekały się produkcje takie jak Zły Święty czy Bad Santa, z których każda proponuje podobne podejście do tematu (zbuntowany Mikołaj okazał się dobrym materiałem na film pełnometrażowy). Wszystkie z wspomnianych produkcji różnią się od siebie, jednocześnie wpisując się w grono tych bardziej nietypowych tytułów – mimo powtarzalności pewnych motywów, wciąż stanowią mniejszość na tle uroczego kina świątecznego o miłości. Ciekawe podejście do świątecznego tematu prezentują również filmy takie jak Scrooged, Christmas with the Kranks czy National Lampoon's Christmas Vacation – to szalone komedie, które czasem wręcz nabijają się z utartych schematów czy naszych stereotypowych zachowań. Pierwszy jest wariacją na temat słynnej Opowieści wigilijnej (z dużą dawką ciętego humoru), drugi to zupełnie przerysowana wizja świąt i gonitwy za tym, by wszystko było idealnie (przecież wszyscy znamy to z autopsji), zaś trzeci to prawdziwy festiwal pecha i dobrego humoru (frajda na poziomie Kevina samego w domu). Wszystko to przykłady świątecznego kina z lat 80., które mimo upływu czasu bawi nawet dziś. Najlepsze dowody na to, że twórcy byli kiedyś bardziej pomysłowi, a świąteczne filmy - wyjątkowe.
Wszystkie z powyżej wymienionych tytułów mają w sobie niekwestionowaną magię - zarówno te z "typowej" kategorii komediowo-romantycznej, jak i te wyróżniające się na tle gatunku. Można do nich wracać każdego roku, a i tak będą na nas oddziaływały tak samo. Każdy z nas ma zapewne całą listę swoich ulubionych produkcji i ośmielę się założyć, że gdyby tak sobie te nasze listy porównać, znaleźlibyśmy wszyscy dużo podobieństw. Filmy świąteczne sprzed lat wyrobiły sobie bowiem ponadczasową popularność - były jednocześnie zabawne i mądre, ciepłe i prawdziwie gwiazdkowe. Proponowały coś więcej niż schematyczna historia i widać wyraźnie, że twórcom zależało na tym, by rokrocznie proponować nam coś nowego. Dam głowę, że wielu z nas urodziło się dużo później niż debiutowały wspomniane produkcje, a mimo to darzy je dużym sentymentem, często stawiając je ponad nowymi propozycjami, które mają swoją premierę na bieżąco. I to jest właśnie zastanawiające...
Przeszłość przeszłością... Co się dzieje z kinem świątecznym obecnie?
Wróćmy do clue całego artykułu – dlaczego wymienione powyżej klasyki wciąż cieszą się niesłabnącą popularnością? Dlaczego każdego roku wybieramy właśnie te filmy zamiast zaufać czemuś nowemu? Pomijając uniwersalność, przyzwyczajenie i magię, o których zdążyliśmy już wspomnieć, na tym etapie wysnuć można kolejny ważny (o ile nie kluczowy wniosek) – kino świąteczne powoli wyczerpuje swoją pomysłowość. Warto zwrócić uwagę, że większość z wspomnianych powyżej produkcji powstała w latach 1980-2005, kiedy gatunek świąteczny nie był jeszcze tak oblegany jak dzisiaj. Twórcy mieli zatem możliwość eksperymentowania, próbowania nowych rozwiązań, proponowania nowych formuł... I wszystko wskazuje na to, że wszystkie możliwości zostały wyczerpane. Tak, wiem, kino ma nieograniczony potencjał i z całą pewnością istnieje jeszcze wiele pomysłów na to, jak tchnąć życie w gatunek świąteczny od nowa – możemy sobie jednak to powtarzać i powtarzać, ale spektakularnych efektów na razie jakoś nie widać.
Siłą zaprezentowanych powyżej tytułów na pewno była ich forma dystrybucji – nawet jeśli miały trafić do kin tylko w USA, były produkowane przez znane wytwórnie, czym od razu nabijały sobie popularność. Dużą w tym rolę pełni też sam casting - do dużych produkcji kinowych angażowano znanych aktorów, ponieważ w tamtych czasach był to często wyznacznik sukcesu. Duże nazwiska przyciągały do kin więcej ludzi - dziś, gdy coraz większy odsetek filmów produkowanych jest wyłącznie dla stacji telewizyjnych czy platform streamingowych, nie ma już takich samych wymagań. Twórcy nie muszą już starać się i stawać na rzęsach byleby ściągnąć do swojego filmu gwiazdę kina, bo produkcja i tak znajdzie się w szerokiej dystrybucji internetowej i trafi do wszystkich zainteresowanych na całym świecie (nie ma co ukrywać - angażując bliżej nieznanych aktorów znacznie oszczędza się na kosztach produkcji). Efekt nie jest już jednak tak elektryzujący - gdy widzimy w programie sieci Hallmark dziesięć identycznych filmów z równie anonimowymi aktorami, nie mamy nawet na czym zawiesić oka. Jak zatem którakolwiek z tych propozycji miałaby zostać w naszej pamięci na dłużej? Podobnie rzecz wygląda z platformami streamingowymi, które zdobywają coraz większą popularność – ponad połowa oryginalnych produkcji dostępnych w ich ofertach pozostaje nam kompletnie nieznana. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że dziś stawia się ilość ponad jakość. Przyjrzyjcie się bieżącej ofercie Netflixa - co znajdziemy w kategorii „Filmy świąteczne”? Zatrzęsienie anonimowych produkcji z anonimowymi aktorami, z których każda jest odrysowana od tego samego schematu. Co gorsza, wszystkie noszą bardzo podobne tytuły (jak się zdaje, twórcy wyszli z założenia, że wciśnięcie do nazwy jakiegokolwiek przymiotnika związanego ze świętami uczyni z ich dzieła gwiazdkowy hit) – Świąteczny spadek, The Holiday Calendar, Wigilijne wesele, Christmas With a View, Świąteczny duch, Świąteczny książę... Wierzcie mi, to naprawdę nie wszystko. Nie można więc narzekać na to, że filmy „świąteczne” nie powstają – cóż jednak z tego, skoro przy ich taśmowej wręcz produkcji nie zadbano nawet o to, by jeden odróżniał się od drugiego?
To, że platformy streamingowe czy stacje telewizyjne coraz częściej decydują się na tworzenie własnych produkcji oryginalnych, nie oznacza jednak, że kina poszły w odstawkę – w ciągu ostatnich lat na wielkie ekrany weszło kilka produkcji o świątecznych motywach, jednak w dużej mierze nie były to filmy na tyle przełomowe, by pozostały w zbiorowej pamięci widza na dłużej niż jeden seans. Także tutaj można dopatrzeć się pewnej prawidłowości – to, co dobrze przyjęło się lata temu, staje się podwaliną dla nowych przeróbek, które są niczym innym jak nieco zmodyfikowaną wersją znanej już formuły. Czyż nie tak było z polskimi Listy do M.? Nie mam nic do tej konkretnej produkcji, bo rzeczywiście na gruncie polskim pozytywnie się wyróżniła – wystarczy jednak spojrzeć trochę szerzej by zauważyć, że film wyraźnie bazuje na brytyjskim To właśnie miłość. Ta świetna komedia podbiła serca widzów w 2003 roku i stała się wzorcem dla wielu późniejszych tytułów – poza polskimi Listami do M. (i ich dwoma sequelami), można tu wymienić także japoński It All Began When I Met You. Co tu dużo mówić – spójrzcie na same plakaty. Trudno o lepszy dowód na to, jak nieoryginalne potrafi być obecne kino świąteczne.
Współcześnie mamy także jeszcze jedną tendencję, którą można zaobserwować w ostatnich latach – filmy świąteczne wyrastają na barkach niezobowiązujących (i nieświątecznych) komedii, stając się ich tematycznymi sequelami. Dokładnie ten los spotkał filmy Bad Moms czy Daddy's Home – choć pierwowzory nie miały nic wspólnego z Gwiazdką, sequele były z nią już bardzo blisko związane. Niestety (a przynajmniej z mojego punktu widzenia) to tak nie działa – A Bad Moms Christmas wciąż będą tylko Złymi Mamuśkami 2, a nie nowym filmem świątecznym, który za 10 lat z sentymentem będę włączać w bożonarodzeniowy wieczór z rodziną. Tutaj nie ma już tej samej mocy przebicia, a twórcy – co tu dużo mówić – idą na łatwiznę. Tak naprawdę trudno przypomnieć sobie, żebyśmy w ostatnich latach mieli do czynienia z jakimikolwiek głośnymi produkcjami świątecznymi – poza wspomnianymi sequelami (które nigdy nie petentowały na króla box office) można tu wyróżnić w zasadzie tylko The Nutcracker and the Four Realms czy (obecnego od dziś na naszych kinach) The Grinch, który – jako kolejna adaptacja znanej historii - bynajmniej nie przeciera nowego szlaku.
To... co oglądamy w te święta?
Kino świąteczne lata swojej świetności zdaje się mieć już za sobą, a twórcy coraz częściej bazują na starych i sprawdzonych schematach. Mimo to, filmów o tematyce bożonarodzeniowej wcale nie ubywa - przeciwnie, wyrastają rokrocznie jak grzyby po deszczu, zdaje się, że w coraz większych ilościach. Przeciętny widz, mający obecnie dostęp do każdego środka przekazu, zostaje zasypany kolejnymi porcjami świątecznej papki, której powstanie podyktowane było jedynie chęcią zarobku - bo jak inaczej uzasadnić zagęszczenie gwiazdkowych filmów, które w tym roku na święta wypuścił Netflix? Tutaj już nawet nie można mówić o jakiejkolwiek próbie bycia czymś nowym i świeżym - w kolejnych produkcjach patrzymy dokładnie na to samo: na słodką, cukierkową historię miłosną, uczucie jak z bajki (życie na dworze królewskim stało się chyba jakimś nowym trendem) i idealne życie głównych bohaterów. Filmy sprzed lat, nawet jeśli również skupione były na miłości i magii, potrafiły w tym wszystkim przemycić znacznie ważniejsze treści - w historii pokazywano problemy jednostek, osobiste dramaty, trudy rodzinne, autentyczne uczucia. Współcześnie ta prawdziwość schodzi jakby na drugi plan, a filmy świąteczne przybierają formę wydmuszek, pustych laurek, które mają jedynie dobrze wyglądać, niczym ozdoba na choince.
Na przełomie wieku twórcy potrafili przyłożyć wagę do tego, by ich filmy nie były takie jak wszystkie - wspomniane już produkcje takie jak The Nightmare Before Christmas, How the Grinch Stole Christmas, The Polar Express czy nawet Die Hard - wszystkie te historie przyglądały się zagadnieniom świątecznym pod nieco innym kątem. A to z punktu widzenia potworów, a to przez pryzmat nienawiści, pod kątem dziecięcego kryzysu wiary czy też w formie widowiskowego akcyjniaka... Proponowano nam znacznie większą różnorodność, przez co każda z tych produkcji mogła wybrzmieć w kinie na swój własny sposób. Nawet te romantyczne historie były czymś więcej niż obsypanym brokatem tworem, gdzie wszyscy patrzą na siebie maślanymi oczami - Love Actually, The Holiday czy While You Were Sleeping proponowały nam bohaterów z krwi i kości, którzy musieli stawić czoła problemom innym niż "nie mam w co się ubrać na bal, który organizuje książę". I cała ich siła tkwiła właśnie w tym, że nie potrzebowały wyssanej z palca magii, by oczarować widza swoim klimatem.
Nie ma w tym nic złego, że znajdzie się ktoś, dla kogo nowe produkcje okażą się atrakcyjne. Jak już ustaliliśmy, w święta wszystko działa inaczej i tak naprawdę na banał i patos potrafimy nieco przymknąć oko. Nie sądzę jednak, by poza chwilowym oczarowaniem, nowe namnożone jak od kalki filmy miały porwać kogoś na tyle, by powrócił do nich w kolejnych latach. I wydaje mi się, że będzie to tylko postępować - im większą ilością gwiazdkowych komedyjek się nas zasypie, tym bardziej będziemy potrzebowali znajomego i lubianego punktu odniesienia, czegoś, za czym rzeczywiście stoją jakieś wartości, lub co przynajmniej jakkolwiek się w tej fali wyróżnia. W tym roku w ofercie dostawców na pewno pojawi się więcej filmów świątecznych aniżeli w poprzednim, a w przyszłym zapewne jeszcze więcej, niż ich mamy dziś. Nic nie zapowiada, że ten pęd do tworzenia gwiazdkowych historii kiedykolwiek się zatrzyma - nie w dobie sequeli, prequeli czy remake'ów, które pozwalają twórcom na odnowienie każdej dowolnej produkcji. Być może przyjdzie dzień, gdy na ekrany kin rzeczywiście wkroczy wielki świąteczny hit, który odświeży ten nieco zbyt cukierkowy gatunek? Być może doczekamy się czasów, w których na listach "najlepszych filmów świątecznych wszech czasów" dojdzie do małej rewolucji, a klasyki ustąpią miejsca temu, co nowe? Powołam się na mądrości, których nauczyły nas dotychczasowe produkcje - warto mieć nadzieję.
- 1
- 2 (current)
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe