Gwiezdne Wojny niczym Szeregowiec Ryan – a czemu by nie?
Czy Gwiezdne Wojny są wojnami tylko z nazwy? Czy może jednak zobaczymy kiedyś na ekranie prawdziwy konflikt w tym uniwersum?
Kiedy pod koniec ubiegłego roku na ekrany kin wszedł Star Wars: The Last Jedi, stał się przyczyną największego chyba jak dotąd i ciągnącego się miesiącami konfliktu w odległej galaktyce zwanej naEKRANIE. Mianowicie mojego sporu z naszym ekspertem i, jeszcze chyba bardziej niż ja, zagorzałym fanem Gwiezdnych Wojen, Adamem, o to, czy jest to film dobry. Wojna była toczona na wielu frontach, a do pełni szczęścia brakowało tylko epickiej potyczki na miecze świetlne, których obaj mamy pokaźne kolekcje. Co mój adwersarz myśli o tym filmie, możecie się dowiedzieć z jego recenzji, w której ową produkcję zachwala, powołując się na argumenty, które szanuję, ale z którymi się w zdecydowanej większości nie zgadzam. Ja osobiście uważam Ostatniego Jedi za skazę na głównej Sadze (epizody I-IX) i przekreślenie całego dotychczasowego jej dorobku. Paradoksalnie u podstaw zachwytów Adama i mojej niechęci leży dokładnie to samo. Bezapelacyjnie film ten jest inny od reszty, kieruje Gwiezdne Wojny na nowe tory. Różnica zdań między nami polega na tym, że w opinii Adama świadczy to właśnie o wielkości tego filmu, dla mnie zaś jest eksperymentem, na który w kończącej się zaraz Sadze nie ma już miejsca.
Czemu od tego zacząłem? Z dwóch powodów. Po pierwsze, pokazuje to jak skrajny w poglądach i postrzeganiu może być fandom jednej franczyzy. Tu zresztą niechętnie, ale przyznaję Adamowi rację, że wywołanie takich emocji świadczy na swój sposób o wielkości danego dzieła. Druga kwestia zaś jest taka, że mimo iż nie podoba mi się kierunek, w jakim poszła Saga, to tak naprawdę te, dla niektórych archaiczne, poglądy tyczą się tylko i wyłącznie owego trzonu filmów, czyli właśnie epizodów I-IX. Bo prawda jest taka, że temu uniwersum potrzebny jest powiew świeżości, czegoś nowego i dojrzałego. A cóż może pasować do tego lepiej, niż solidny film wojenny?
Kiedy zobaczyłem po raz pierwszy zwiastun Star Wars: The Force Awakens moją uwagę przykuła jedna przebitka. Mianowicie światła migoczące wewnątrz transportowca Najwyższego Porządku, padające na stojących w rzędach szturmowców. Mózg, mój, przesiąknięty miłością do kina wojennego maści wszelakiej, już sam sobie ułożył jak zapewne epicko wygląda ta scena w całości, wizualizując ujęcie niczym lądowanie na plaży w Normandii wprost z Saving Private Ryan. Rzeczywistość okazała się zgoła inna, a moment ten, mimo że wizualnie ciekawy, w filmie był zdecydowanie za krótki i nie wzbudzał szczególnych emocji.
Nieco lepiej wypadają sceny ze starej trylogii, jak choćby bitwa o Hoth z Star Wars: Episode V - The Empire Strikes Back. To zresztą tyczy się całej głównej Sagi. Nawet ten nieszczęsny Star Wars: The Last Jedi, mimo ogromnej, jak dla mnie, ilości wad, wgniótł mnie w fotel w momencie kiedy Holdo wykonała skok w nadprzestrzeń przez statek flagowy Najwyższego Porządku, nie wspominając już o straceńczej obronie bazy na Crait, mocno zresztą nawiązującej do tej z Hoth. Naszła mnie przy tym wszystkim refleksja - czemu jeszcze w tym uniwersum nie powstał film typowo wojenny? Jasne, mamy sceny bitew, potyczek i wymiany ognia, ale ogólna narracja, choć krążąca dookoła wojny, skupia się raczej na obdarzonych Mocą, wielkich bohaterach swoich czasów. A gdzie historie zwykłych żołnierzy uwikłanych w te konflikty?
Taki Rogue One: A Star Wars Story już nieco przetarł szlaki do tego, by taka produkcja mogła się ukazać, ale to jeszcze nie to. Choć to jak do tej pory najlepszy, w mojej opinii, film z nowego kanonu, który stara się ukazać tę szarą strefę galaktycznej wojny, nie wychodzi to do końca dobrze. Największym problemem tutaj jest patos, który, choć potrzebny, to tutaj podany jest w zbyt dużej dawce. A wielka szkoda, bo film miał potencjał na bycie połączeniem Where Eagles Dare i The Dirty Dozen w bardzo odległej galaktyce. I tak włodarze Lucasfilm zdecydowali się na wielce odważny krok uśmiercenia głównych bohaterów co do sztuki, co jest kolejnym dużym krokiem i nadzieją dla uniwersum. Nadal jednak rozegrali oni Łotra dość ostrożnie, czemu nie ma co się dziwić. Wszak film ten daleko odstaje od tego, do czego przyzwyczaiła nas Saga i stanowi dzieło iście pionierskie.
Mam nadzieję, że film sprzedał się tyle dobrze, by utwierdzić decydentów w przekonaniu, że to dobra droga do nowych, lepszych i dojrzalszych Gwiezdnych Wojen. Następny krok na tej drodze, to w mojej opinii odejście od kurczowego trzymania się bohaterów i historii znanych z Sagi. I owszem, nawiązywać w jakiś sposób powinno, ale inaczej niż do tej pory. Patrząc na wszelakie produkcje filmowe i serialów z tego uniwersum, nie przypominam sobie momentu, żeby w którejkolwiek z nich nie pojawiał się ktoś bardzo dobrze już nam znany i zakorzeniony w tym świecie. A może tak dla odmiany zrobić film o kradzieży planów drugiej Gwiazdy Śmierci, gdzie jak wiemy zginęło wielu Bothan? Przecież wszyscy wiedzą, że takie wydarzenie miało miejsce, a nikt znany nie brał w nim udziału. To daje możliwość stworzenia historii mającej mocne podwaliny, a jednocześnie nie silącej się na kolejne zbędne cameo.
Potem można pójść jeszcze o krok dalej, tworząc opowieść wojenną, mającą tyle wspólnego z Sagą, że jej bohaterowie walczą po stronie Sojuszu. Albo też Imperium czy Porządku, nigdzie przecież nie jest powiedziane, że tylko jedna strona konfliktu jest tą słuszną. O czym miałaby być taka historia? O czymkolwiek, począwszy od rewizji wspomnianego Saving Private Ryan aż po swoistego Iron Eagle, gdzie jakiś młody pilot TIE Fightera leci ratować swojego mentora ze szponów Rebelii. Wszystkie wojny, wokół których toczy się Saga, to przecież nie tylko znane nam z Epizodów I-IX walne bitwy, ale też masa pomniejszych, nieraz zapomnianych starć czy zagrywek szpiegowskich i politycznych, a wszystko to z nieskończonym potencjałem.
Drodzy twórcy, pokażcie wreszcie, że wojna, nawet ta w odległej galaktyce, to syf, brud, pot i krew. To żołnierze czołgający się w błocie. To okopy pełne rannych i dogorywających. To kłęby dymu i laserowego ognia orzące ziemię, którą w innej sytuacji mogłyby orać pługi. To sytuacje bez wyjścia. To odwaga, brawura, strach. Trzeba zerwać z tą sterylnością z jaką walkę Gwiezdne Wojny pokazują. To już nie ta bajka, którą oglądaliśmy 40 lat temu...
Zanim to wszystko jednak będzie mieć miejsce, musi stać się jedna rzecz. Mianowicie widzowie muszą dojrzeć do tego, że Gwiezdne Wojny się zmieniają, rozwijają skrzydła i szukają nowych sposobów na dotarcie do widza. Wiem, że brzmi to dziwnie z ust krytyka filmu Johnsona, ale prawda jest taka, ze ja doskonale rozumiem czemu twórcy nowych filmów z uniwersum podejmują takie a nie inne, czasem odważne, a czasem po prostu głupie, decyzje. Bardzo mnie cieszy, że moja ukochana franczyza się zmienia, po prostu nie zawsze akceptuję to, JAK to robi.
Źródło: fot. materiały prasowe