Herkules to symbol lat 90. Ten serial wciągał jak mało co
Kto pamięta Herkulesa? To serial mojego dzieciństwa, który namiętnie oglądałem co tydzień w telewizji. Z perspektywy czasu zastanawiam się, co mnie w nim tak ujęło.
Lata 90. to był specyficzny okres dla fana popkultury. W końcu do Polski dopiero wchodziły rzeczy, które kraje zachodnie miały od dawna. To wówczas pojawił się w naszej telewizji Herkules – i to w momencie, gdy w USA jego największa popularność powoli przemijała. Jest on dla mnie niezmiennie symbolem tego okresu. Żadna inna produkcja nie wywoływała takiego wrażenia.
Byłem ledwie nastolatkiem, gdy pierwszy raz na ekranie ujrzałem Herkulesa i towarzyszące mu mitologiczne stwory. Nigdy wcześniej nie były one prezentowane w taki sposób. Jasne, Ray Harryhausen w Zmierzchu tytanów dał nam potwory i bogów, ale w nowej produkcji mieliśmy CGI! To było coś świeżego, niespotykanego. To były czasy, gdy dobre CGI dopiero wchodziło na ekrany, więc Herkules był naprawdę czymś wyjątkowym i gwarantował efekt "wow!". Ta produkcja, choć dziś przedstawia się dość archaicznie, wprowadziła widzów w nową formę rozrywki – zupełnie inną niż reszta seriali z lat 90. Słynna walka z olbrzymem z początków serialu do dziś prezentuje się przyzwoicie, więc to nie tak, że wszystko się źle zestarzało.
Wizualnie ten serial był nadzwyczajny. W dużej mierze dzięki temu, że wykorzystano krajobrazy Nowej Zelandii, zanim spopularyzował je Władca Pierścieni Petera Jacksona. Mogliśmy zachwycić się pięknem krain, przez które podróżował Herkules. Nowa Zelandia była w tej opowieści tak samo ważnym bohaterem jak u Jacksona. To ona nadawała temu serialowi charakter i epickość, której w latach 90. próżno było szukać na małym ekranie.
Herkules był lekki, diabelnie infantylny, a czasem wręcz kiczowaty. Ależ to się dobrze oglądało! Twórcy serialu, czyli Sam Raimi, Christian Williams i Robert Tapert, wszystko robili świadomie – bawili się konwencją na wszelkie sposoby. To nie był serial kostiumowy, który miał zapewnić immersyjne doświadczenie obcowania z dawną epoką. Sporo było w tym współczesności i głupot, ale to nie przeszkadzało. To była rozrywka pełna akcji i emocji. Bawiła, poruszała i sprawiała, że opowiadana historia pomimo cringe'owych elementów była niezwykle satysfakcjonująca. Nie było w tym nadęcia 2. sezonu Wiedźmina, który szybko zatracił nutkę przygody. Herkules miał luz i dystans, nie udawał wybitnego dzieła. Bawił widzów w sposób prosty, ale skuteczny. Z dzisiejszej perspektywy zabawnie jest zobaczyć na ekranie młodego Karla Urbana, który wówczas był kompletnie nieznanym aktorem.
Sama konwencja to jednak nie wszystko – obok tego dostaliśmy też absorbującą historię. Nie było w tym niczego wybitnego, głębokiego czy niesamowitego, ale w głowie zostały jednak wspomnienia czegoś, co angażowało i ciekawiło. Herkules nie tylko pomagał innym w czasie swojej wędrówki. Miał też ważniejsze rzeczy do roboty. Mieliśmy więc misję, która nadawała temu głębszy sens i po prostu do czegoś prowadziła. Myślę, że serial ten nie osiągnąłby takiego sukcesu, gdyby był oparty jedynie na proceduralnej formie.
Herkules to serial, którego dziś po prostu nie da się oglądać. Wygląda zbyt kiczowato, byśmy mogli wciągnąć się w tę historię. Nowi widzowie w ogóle nie mają szans, by się z tym projektem zaprzyjaźnić. Pozostaje on ciekawym produktem lat 90. o specyficznej i świetnie wówczas działającej formie rozrywkowej. Ta konwencja była nie do podrobienia, o czym może świadczyć nieudana inspiracja w postaci Conana z 1997 roku. Dziś jednak to coś, co nie ma prawa istnieć w popkulturze. Szkoda, bo współczesne seriale potrzebują więcej niewymuszonego luzu i braku nadęcia Herkulesa.